Wolę grać na weselach, niż robić coś wbrew sobie [rozmowa]

Czytaj dalej
Fot. Adam Willma
Adam Willma

Wolę grać na weselach, niż robić coś wbrew sobie [rozmowa]

Adam Willma

Wielki talent, wielokrotny zwycięzca „Szansy na sukces”, tryumfator konkursu debiutów w Opolu. Dlaczego Marcin Chudziński z Niemcza porzucił szołbiznes i woli śpiewać na weselach?

Skąd pan się w wziął na scenie?
Z Gruczna (śmiech).

Tam się dobrze gotuje. Śpiewa również?
Muzyka ciągnie się za mną od dziecka. W rodzinie były tradycje, bo muzyką zajmował się tata. Grywał na weselach jeszcze w latach 70. i 80. Mieszkaliśmy w organistówce, bo tata grał też w kościele. Jego zespół miał 5-6 osób i 2 razy w tygodniu panowie zbierali się na próby. Jako mały chłopak podpatrywałem ich na tych próbach, więc Krawczyk i Szczepanik to była muzyka, na której się wychowałem.

W telewizji królowała już wówczas MTV.
Tamte klimaty z MTV jakoś mnie nie kręciły. Za to ciągnęło do instrumentów ojca. Tata w 1989 roku wyjechał do pracy w Niemczech, ale pozostał po nim sprzęt. Próbowałem brzdąkać na instrumentach klawiszowych, ale sam nie byłem w stanie solidnie nauczyć się podstaw. Poszedłem do prywatnej szkoły muzycznej. Po liceum handlowym stwierdziłem, że jednak muzyka to jest coś, co chciałbym w życiu robić.

Akademia?
Akademia Muzyczna to były zbyt wysokie progi, jak na moje ówczesne umiejętności. Wizję miałem taką, że pójdę na studia i zostanę nauczycielem muzyki. Oczywiście w Grucznie. W pewnym sensie nawet mi się to udało, bo przez rok zastępowałem nauczyciela muzyki.

I wtedy zaczął pan sobie dorabiać na weselach?
Pierwszy raz zaśpiewałem na weselu w wieku 14 lat. Poprosiła mnie o to kuzynka. Strasznie byłem wtedy zdenerwowany. Dwa tygodnie ćwiczyłem i układałem repertuar. Wyszło super, choć doświadczenia wodzireja nie miałem za grosz. I tak już poszło samo - kolejni znajomi prosili, żebym zagrał. Grałem głównie dla własnej zabawy, ale w końcu kolega z Gruczna zaproponował, żebyśmy założyli zespół i zaczęli na tym zarabiać. To była poważniejsza próba, bo mieliśmy grać na weselu zupełnie obcych ludzi. Zespół nazywaliśmy „Gest”, tak jak nazywała się grupa mojego taty. Sprzęt również był po tamtych muzykach. Zaczęło się to błyskawicznie rozwijać. Miałem 15 lat i terminarz zapisany na dwa lata w przód. To było o tyle fajne, że kosztami studiów nie musiałem obciążać rodziców.

Co na to koledzy ze studiów?
Za bardzo się tymi weselami nie chwaliłem, bo tam przecież studiowali artyści. A ja w poniedziałki padałem ze zmęczenia (śmiech). Później role się odwróciły. Student niewiele wie o życiu. Ci, którzy na studiach krzywo patrzyli na to moje weselne granie, później zwracali się z prośbą, żebym jakieś granie załatwił im. Bo etatów dla nauczycieli muzyki niestety jest niewiele.

Aż pojawiła się „Szansa na sukces”.
Z „Szansą” to był przypadek. Na pierwszym roku studiów minąłem po drodze ogłoszenie o castingu w Łuczniczce. Prawdę powiedziawszy nie byłem wielbicielem tego programu, ale pomyślałem, że spróbować warto. Tak się złożyło, że mogłem zaśpiewać piosenkę swojej ulubionej Budki Suflera. Poproszono mnie jeszcze, żebym zaśpiewał „Orła cień”. Wyszło nieźle.



Ile razy wystąpił pan w tym programie?
W różnych programach „Szansy” chyba z 15 razy, łącznie z finałowym występem na pożegnalnym koncercie w Sali Kongresowej. Tylko za pierwszym razem stawałem do castingu, później dostawałem już zaproszenia. Za wygraną w „Szansie” otrzymałem nagrodę w postaci występu na konkursie debiutów w Opolu. Zaśpiewałem „Kwiaty we włosach” Czerwonych Gitar. I wygrałem. Miałem satysfakcję, bo na studiach sporo osób z uczelni jeździło do „Szansy”, ale nikomu nie udało się odnieść takiego sukcesu.



Wówczas wydawało się, że brakuje już tylko małego kroku do wielkiej kariery.
Gdy dziś patrzę na to wszystko, zastanawiam się, czy nie można było tego inaczej rozegrać. W Opolu wystąpiłem również z zespołem z Bydgoszczy. Dostaliśmy wyróżnienie i przejęła nas wtedy wytwórnia muzyczna. Nagraliśmy sporo utworów, które nie trafiły nigdzie. Muzyka była fajna, ale nie były to utwory pod mój wokal, a nie ja byłem liderem tego zespołu. Przez dwa lata coś tam grywaliśmy. Poznałem, jak ciężka jest dola muzyka w Polsce. Grasz koncert w klubie i całe honorarium na 7-osobowy zespół to 500 zł. Oczywiście dojazd był na nasz koszt.

Zarywałem noce na studiach, żeby grać te koncerty, bo liczyliśmy, że może coś z tego w końcu będzie. Rzuciłem wesela, bo nie wypadało, żeby muzyk popowy jednocześnie był kojarzony z takimi klimatami. To okazało się błędem.

Nikt z wielkich polskiego szołbiznesu nie wyciągnął do was ręki?
Owszem, zainteresowała się mną postać dość wpływowa w światku muzycznym. Pojawiły się teksty w gazetach, audycje w radiu. Po pewnym czasie doszło jednak do mnie, że mojemu promotorowi niekoniecznie chodzi tylko o talent. Nie toleruję takich dwuznacznych sytuacji, więc zerwałem z nim wszelkie kontakty. Wolę, żeby tej kariery nie było wcale, niż żeby ktoś mi kiedyś wypominał, że doszedłem do niej w dziwny sposób. Odebrałem jeszcze telefon od mojego promotora. Że jestem typowym wsiunem i nie mam charakteru gwiazdy. Bardzo się zraziłem do tego świata. Zamknąłem ten rozdział w moim życiu. Nie muszę robić kariery, mam swój biznes, cały czas ciągną się jeszcze za mną wesela i - nie przeczę - sukcesy w „Szansie” w tym pomogły. Nie muszę przynajmniej dopłacać do kariery.

W jakim sensie?
Za udział w „Szansie” dostawałem 280 zł na rękę. Jeśli wziąć po uwagę, że na występ trzeba się jakoś ubrać, dojechać, zjeść, to nie pokrywało to nawet kosztów. Wygrana w Opolu to były już duże pieniądze, ale zwykły uczestnik dostawał 300 złotych. Za tę kwotę musisz najpierw dojechać na próbę do Warszawy, a później do Opola. Czy to fair, że telewizja Polska, która obraca milionami, uczestnikowi festiwalu płaci takie grosze? Moim zdaniem, nie. To nic innego, jak żerowanie na marzeniach biednych, młodych ludzi. Na polskim rynku muzycznym utalentowani wokaliści znikają tak szybko, jak się pojawiają. Ludzie rzucają dla muzyki swoją pracę i karierę zawodową, a po krótkim czasie okazuje się, że są bez niczego. Funkcjonują natomiast w branży osoby, których nawet nie nazwałbym wokalistami.

A prawdziwe pieniądze na szołbiznesie robią ludzie, których nie widać. To od ich wzajemnych ustaleń zależy, kto w danym roku będzie miał swoje 5 minut.

Wrócił pan na wesela. Nie wstyd dziś, po tym wszystkim śpiewać hitów disco polo?
Powiedziałem sobie kiedyś, że nie będę grać disco polo, bo go nie lubię. To jest bardzo prosta muzyka i teksty o niczym. Niestety, rynek tak bardzo zaczął wymuszać te utwory, że ciężko byłoby się utrzymać pomijając je w programie. Staram się więc przeplatać taki repertuar z polską klasyką i muzyką zagraniczną z lat 70. i 80. Do disco polo tak przygotowuję swoją aranżację, żeby mnie te piosenki nie męczyły, staram się je trochę uszlachetniać i nie schodzić poniżej pewnego poziomu. Większość ludzi chce disco polo, ale na szczęście jest taka grupa, która docenia inny repertuar. Dziś mam w zanadrzu około 500 utworów, to jest komfort, który pozwala mi występować „na świeżo”, nie trzymać się schematów, improwizować. To samo lubiłem robić na prawdziwej scenie.

Ale poświęca się pan nie tylko weselom?
Na co dzień prowadzę własny interes. Od 7 lat importuję instrumenty smyczkowe i futerały. I tu przydał mi się słuch muzyczny - każdy instrument trzeba lutniczo przygotować do gry. Do tego trzeba zdolności manualnych, słuchu i wiedzy. Z tymi pierwszymi nie było problemu, ale wiedzę musiałem zdobyć u doświadczonych fachowców. Mój mistrz, lutnik z Warszawy nauczył mnie mnóstwa rzeczy. Dziś sprawia mi przyjemność kupowanie starych, zniszczonych instrumentów i przywracanie im życia. Nie boję się inwestycji, gdy zabieram się za coś, pochłania mnie to dokumentnie. To jest fajne, jeśli oprócz zarabiania, to co robisz autentycznie cię kręci. Ciągle tkwię w muzyce.

Załóżmy, że wraca pan na wielką scenę z nieograniczonym budżetem...
Nigdy nie zamykam całkowicie drzwi. Owszem, dobry zespół, repertuar w klimacie Toma Jonesa czy Franka Sinatry, to jest do przemyślenia. Chętnie zaśpiewałbym utwory Sinatry z symfonicznym akompaniamentem. Ale nic za wszelką cenę, żadnej produkcji chłamu. Odbiorca wyczuwa, kiedy wokalista śpiewa to, co autentycznie czuje. Gdy człowiek wsłucha się z muzykę gwiazd z lat 70. i 80. - Maryli Rodowicz, Budki Suflera, Krzysztofa Krawczyka czy Bajm, zwraca uwagę, że głos, teksty, muzyka, tonacja - wszystko to doskonale do siebie pasuje. Być może dlatego te utwory przetrwały próbę czasu. Młodzi wykonawcy na taki komfort nie mają co liczyć. Kto wie, może jeszcze zaśpiewam, to, co lubię najbardziej.

Marcin Chudziński, wielokrotny zwycięzca „Szansy na sukces”, nie zamierza iść drogą szołbiznesu.
Adam Willma Marcin Chudziński: - Jestem prostym chłopakiem, wychowanym na wsi. I trzymam się prostych zasad.
Adam Willma

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.