Widziałam wtedy setki kobiet idących w marszu śmierci

Czytaj dalej
Fot. Mariusz Kapała
Anna Chreptowicz

Widziałam wtedy setki kobiet idących w marszu śmierci

Anna Chreptowicz

Nieraz jak w nocy spać nie mogę, to sama sobie opowiadam, jak tu w Klępsku w czasie wojny było. Mówię też wnukom, żeby one pamiętały, kiedy mnie już nie będzie - przyznaje Zofia Jedlińska, jeden z ostatnich świadków „marszu śmierci”.

W tych wspomnieniach wiele miejsca poświęca wojnie, Niemcom, którzy dawniej licznie zamieszkiwali tereny dzisiejszej gminy Kargowa. W tych wspomnieniach tutejsi Niemcy to ludzie dobrzy, uczynni, żyjący w zgodzie z Polakami.

- Kiedyś to było inaczej niż dzisiaj. Ludzie się szanowali. Taaak, mimo że wojna szalała. Nie byli ci nasi Niemcy źli. Teraz nawet niektórzy przyjeżdżają w odwiedziny, żeby na majątek dawny popatrzeć. A i ja byłam w Niemczech u tych „moich”, co tu kiedyś mieszkali - opowiada pani Zofia, rocznik 1932. Ale jest w tych wspomnieniach wydarzenie, które do dziś napawa ją wielkim strachem. Wydarzenie, którego bardzo nie chciałaby pamiętać. Nie może jednak o nim zapomnieć...

- To był 1945 rok, miałam wtedy 13 lat. Zima była ostra, śniegu mnóstwo, w końcu styczeń. Rodzice wysłali mnie po chleb do Sulechowa. A że wojna trwała cały czas, żadne pociągi nie szły, trzeba było pieszo iść. I jak wracałam, nagle patrzę, a przede mną ludzie, kobiety, całe mnóstwo kobiet. Smutne, wychudzone, nogi miały w koce owinięte. Niektóre bose stopy, bez butów. I tak szły po śniegu, zmarznięte. I jak mnie zobaczyły, to wołały do mnie, pytały po niemiecku, która godzina. Patrzyłam na zegarek i mówię, że 12.00. Miałam ze sobą plecak, a w nim chlebek. I jedna z nich mówiła: Daj chleba, daj chleba. Ja się tak okropnie bałam, nic się nie odzywałam, głowę spuściłam i szłam dalej. Bo tam po drugiej stronie szli Niemcy z karabinami i z psami takimi dużymi. To cud, że żaden z nich mnie nie zaczepił, nie zwrócił na mnie uwagi - wspomina pani Zofia. I widać na jej twarzy, że do dziś zmaga się z emocjami, jakie wywarło na niej tamto spotkanie.

Marsz śmierci przeszedł przez tereny dzisiejszej gminy Kargowa 25 stycznia 1945 r. Szła w nim ponad 800-osobowa kolumna byłych więźniarek obozu Auschwitz. Ich celem były obozy w Bergen-Belsen i Dachau

Wtedy jeszcze nie wiedziała, że przemarsz, którego była świadkiem, zapisze się w historii jako „marsz śmierci”. Wędrujące kobiety były więźniarkami obozu w Auschwitz, które w 1944 roku trafiły do Sławy Śląskiej. Stamtąd rozlokowano je do dwóch podobozów, w których zajmowały się głównie kopaniem rowów przeciwczołgowych. 21 stycznia 1945 rozpoczęła się akcja likwidacji podobozów. Ponad 800-osobowa kolumna skrajnie wyczerpanych, wygłodzonych i zmarzniętych kobiet ruszyła w drogę, eskortowana przez szpaler Niemców. Celem wędrówki były obozy w Bergen-Belsen i w Dachau.

- Wracając do domu, mijałam jeszcze jakichś wojskowych na takich charakterystycznych, karłowatych koniach. Nie wiem, czy to byli Niemcy, pamiętam tylko, że mieli takie dziwne oczy. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, bo byłam za mała. Dzisiaj człowiek stary, to wie więcej. Po drodze mijałam przykryte kocami ciała. To były te kobiety, które padły po drodze, bo nie miały już siły iść. I byli też Niemcy z łopatami, którzy chodzili i uderzali je jeszcze, żeby sprawdzić, czy na pewno są martwe. A niektórzy strzelali do tych leżących, żeby je dobić - opowiada pani Zofia.

41 więźniarek pochodzenia żydowskiego zostało zamordowanych przez hitlerowców w lesie nieopodal Starego Jaromierza. 25 stycznia mija 71. rocznica mordu

Więźniarki doszły do Starego Jaromierza, gdzie kazano im się zatrzymać. Sołtys dostał polecenie przygotowania trzech furmanek, którymi najsłabsze i najbardziej schorowane z kobiet miały zostać przetransportowane do szpitala. Pojechały w eskorcie siedmiu Niemców. Jak się później okazało, nigdy nie trafiły do szpitala. Zostały zamordowane i porzucone w lesie nieopodal Jaromierza. Było ich 41. Miejsce porzucenia ciał wskazał później Florian Drzymała, naoczny świadek zbrodni, który powoził jedną z furmanek.
Szczątki 41 kobiet przeniesiono po wojnie na cmentarz w Kargowej, a w lesie, gdzie zostały zabite, stanął kamień z napisem: „Miejsce, w którym hitlerowcy w 1945 r. zamordowali 41 kobiet”.

Zofia Jedlińska mieszka w domu naprzeciwko starego niemieckiego majątku. Tu spędziła całe swoje życie.
Mariusz Kapała Zofia Jedlińska mieszka w domu naprzeciwko starego niemieckiego majątku. Tu spędziła całe swoje życie.

W poniedziałek, 25 stycznia odbędą się obchody 71. rocznicy tych tragicznych wydarzeń. Mieszkańcy gminy tradycyjnie już spotkają się przy kamieniu, zapalą znicze, złożą kwiaty. Obchody przeniosą się później także do Kargowej, przez którą „marsz śmierci” również przechodził.

- Jak kobiety weszły do miasta, wszyscy stali i patrzyli na nie w ciszy i z przerażeniem. Rozmawiałem raz z panią Zmudową, która widziała ten przemarsz. Nie zauważyła nawet, jak z jej koszyka zniknął bochenek chleba, skradziony przez jedną z więźniarek - mówi Jerzy Fabiś, burmistrz Kargowej. To między innymi dzięki jego staraniom pamięć o ofiarach „marszu śmierci” jest wciąż... żywa.

- Oj, straszne rzeczy ja wtedy widziałam. Bałam się tego bardzo, aż się rozchorowałam i długo potem jeszcze byłam chora. Ale jakoś to przeżyłam, wszyscy to przeżyliśmy. I trzeba było wrócić do tej naszej codzienności. I przynajmniej tu, w Klępsku, nie było czuć wrogości między Polakiem i Niemcem. Żyliśmy tu sobie, mimo że biednie, ale nawet spokojnie. Czasem jeszcze dzwonią do mnie tamci Niemcy, składają życzenia świąteczne. Nieraz sobie wspominamy tamte czasy. No... ale już wszystko powiedziałam, nie wiem, co jeszcze bym mogła dodać - stwierdza pani Zofia i kończy swoją opowieść sprzed ponad 70 lat.

Anna Chreptowicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.