Tato się nie wtrąca, tato tylko doradza [ROZMOWA]

Czytaj dalej
Fot. 123RF
Sławomir Sowa

Tato się nie wtrąca, tato tylko doradza [ROZMOWA]

Sławomir Sowa

Z Jerzym Pietruchą, prezesem Grupy Pietrucha, o fabryce na Filipinach i czym jest tradycja w rodzinnej firmie rozmawia Sławomir Sowa.

Tato się nie wtrąca, tato tylko doradza [ROZMOWA]
materiały prasowe Jerzy Pietrucha ma 30 lat. Maturę i studia robił w Wielkiej Brytanii. Cztery lata temu przejął od ojca kierowanie firmą

Mamy teraz takie patriotyczne nastroje w gospodarce, a Pan buduje fabrykę na Filipinach?
Decyzje o umiędzynarodowieniu firmy wynikała z jej organicznego rozwoju i była naturalną konsekwencją rosnącego zapotrzebowania na produkty oferowane przez Grupę Pietrucha. Jako polska firma rodzinna, czujemy się w obowiązku pomagać innym polskim firmom, które chciałyby rozwinąć działalność na rynkach wschodzących. Przecieramy szlaki i dzielimy się zdobytym doświadczeniem, m.in. cyklicznie angażując się w organizację debat, seminariów eksperckich oraz misji gospodarczych. Nasi lokalni partnerzy często nazywają nas swoistymi ambasadorami polskiego biznesu.

Ale skąd te Filipiny?
Dziadek zaczynał w latach 60. od rynku lokalnego i krajowego, mój tato na początku lat 90. rozwinął działalność w Europie, mnie przypadło pójść jeszcze dalej w świat. Budowę rynku w Azji Południowo-Wschodniej zaczęliśmy w 2010 roku i w ciągu trzech lat udział przychodów z eksportu na rynki Azji osiągnął ok 30 proc. Wtedy wyszły różne mankamenty. Czas obsługi zamówień sięgał nawet dwóch miesięcy, co wynikało z długotrwałego transportu. Druga rzecz to bardzo wysokie cła, sięgające nawet 30 procent. Naszymi rywalami są Amerykanie i Holendrzy. Kiedy skończył się czas przewagi kosztowej - bo Polska też już nie jest najtańszym miejscem do produkcji - żeby zdobyć przewagę postanowiliśmy ulokować zakład na miejscu, co skraca łańcuch dostaw i umożliwia szybką reakcję na potrzeby klienta. Jednocześnie w krajach rozwijających się pojawiło się bardzo dużo przedsięwzięć inwestycyjnych, finansowanych między innymi przez Bank Światowy. Szansą biznesową okazało się to, co dla wielu regionów świata, jest teraz największym zagrożeniem. Skutki zmian klimatycznych. A jeśli chodzi o wątek patriotyczny, to, owszem, wyeksportowaliśmy technologię i wysłaliśmy tam naszych inżynierów, natomiast surowce pochodzą z Polski. Na Europejskie Forum Gospodarcze w Łodzi dzięki naszemu pośrednictwu przyjechała delegacja z filipińskiej specjalnej strefy ekonomicznej.

Zainwestował Pan w budowę na Filipinach 2 miliony dolarów. To chyba spore ryzyko, bo do tej pory nie budowaliście zakładu za granicą i to jeszcze tak daleko.
Rzeczywiście, to nasza pierwsza przemysłowa inwestycja zagraniczna. Wcześniej tworzyliśmy oddziały handlowe i spółki zależne w różnych częściach świata, ale to nie to samo. Ponadto to inwestycja typu green field - tworzenie zakładu produkcyjnego od zera. W fazie pilotażowej została zainstalowana jedna linia, zatrudniamy 30 lokalnych inżynierów plus czterech polskich menedżerów, którzy czuwają na wdrażaniem technologii i przekazują wiedzę Filipińczykom.

Dziadek zaczynał od zatrudnienia siedmiu osób. Więcej nie wolno mu było zatrudnić

Czym właściwie jest ta fabryka? Próbą wysondowania rynku?
To jest rodzaj pilotażu. W ciągu dwóch, trzech lat będziemy pracować nad rozwojem rynku i zapewne rozbudujemy park maszynowy. Hala produkcyjna w Mariveles pozwala na instalację kolejnych czterech linii produkcyjnych.

Filipińczycy nauczyli się już wymawiać Pańskie nazwisko, czy mówią "pan Pietrucza"?
Na początku jest zawsze konsternacja, ale teraz nasi pracownicy nie tylko poprawnie je wymawiają, ale potrafią płynnie po polsku przedstawić się w jakiej firmie pracują.

Teraz powstała fabryka na Filipinach, ale trzy lata temu był Pan z rządową misją gospodarcza w Nigerii, założył Pan na miejscu firmę. Co z tego zostało?
W Afryce mamy obecnie dwa oddziały. W Nigerii stworzyliśmy z lokalnym partnerem firmę handlową, która pod naszym szyldem obsługuję całą Afrykę Zachodnią. W Afryce mamy też drugi oddział w Rwandzie, który traktujemy jako przyczółek do ekspansji na kraje Afryki Wschodniej.

Dlaczego Rwanda?
Rwanda jest obecnie jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się państw Afryki, zajmującym czołowe miejsca w rankingach łatwości prowadzenia biznesu. To bezpieczny kraj, otwarty na inwestorów.

Nie zderzacie się z Chińczykami?
Działamy w branży systemów przeciwpowodziowych i rozwiązań inżynieryjnych, w której Chińczycy są praktycznie nieobecni. Naszymi głównymi konkurentami są firmy amerykańskie.

Mówi Pan o niszy na rynku w postaci systemów przeciwpowodziowych, którą znaleźliście na rynku, ale w historii firmy to już trzeci taki zakręt. Dziadek zaczął od garbarni, ojciec przerzucił się na okna i parapety. Kto podjął decyzję o zmianie na systemy przeciwpowodziowe i dlaczego?
Mój tato, kiedy stał na czele firmy, ale to nie było tak, że nagle kończymy jeden profil działalności i zaczynamy drugi. Garbarnia założona przez dziadka istniała do połowy lat 90., kiedy tato produkował już okna. Równolegle z materiałami geotechnicznymi, nadal produkujemy parapety i kompozytowe systemy tarasowe, choć jest to raczej produkcja schodząca.

Taka dywersyfikacja to częste zjawisko i oznacza wprowadzenie nowych produktów wytwarzanych przy wykorzystaniu dotychczasowych ciągów technologicznych. Szeroka oferta i zasoby kadrowe oraz technologiczne pozwoliły Grupie na elastyczne i szybkie dostosowywanie produkcji do podaży rynkowej. Kiedy tato zmieniał profil produkcji na grodzice winylowe i georuszty, czyli elementy stosowane do stabilizacji gruntu w projektach infrastrukturalnych, były to nisze i zdaliśmy sobie sprawę, że musimy z tymi produktami wyjść poza Europę. Stąd pomysł na Afrykę czy Azję Południowo-Wschodnią, gdzie nasze wyroby bardzo szybko znalazły odbiorców.

Ma Pan 30 lat, kieruje Pan firmą od czterech lat, ale trudno mi sobie wyobrazić, że ojciec nie ma nic do powiedzenia. Nie wtrąca się w Pańskie decyzje, nie mówi: "Jurek, zrobimy to inaczej"?
Tato uznał w pewnym momencie, że bezpośrednio nie chce zarządzać firmą i woli ograniczyć się do roli mentora.

Czyli wtrąca się.
Nie tak jak Pan myśli (śmiech). Ojciec oddał się swojej pasji, czyli żeglarstwu. Mamy poukładane relacje. Jeśli ja nie poproszę, to sam się nie wtrąci. Wie pan, tato na pewno ma bardziej konserwatywne spojrzenie, zgodne z doświadczeniami, które zdobył w latach 90., ale jeśli rozmawiamy o ekspansji na rynki globalne, to nie ma osoby, która byłaby dla mnie większym wsparciem. Teraz nastał inny czas dla polskich firm produkcyjnych, włączając nas. Kopiowanie to droga donikąd, takie produkty mają bardzo krótki cykl życia. Trzeba tworzyć własne rozwiązania, patentować je i rozwijać się w oparciu o nie.

Robił Pan maturę w Oxfordzie, studia w Warwick. To pomaga w prowadzeniu firmy?
Liceum i studia w Wielkiej Brytanii dały mi to, że bez zahamowań wprowadzam firmę na rynki pozaeuropejskie. Bardzo pomocne są również nawiązane na studiach kontakty z różnych zakątków świata. Poza tym, studia w Wielkiej Brytanii były bardzo praktyczne, oparte na analizie konkretnych przypadków. Zajęcia prowadzili ludzie biznesu, którzy dzielili się własnymi doświadczeniami i często zapraszali nas do swoich fabryk. Marzę o tym, żeby i u nas tak wyglądała edukacja. Nasze przedsiębiorstwo jest nastawione na współpracę z uczelniami i chętnie zapraszamy studentów z Politechniki Łódzkiej i innych uczelni, aby zobaczyli jak funkcjonuje nasz biznes.

Jest coś z tego biznesu, który zaczął dziadek i kontynuował ojciec, co ciągle jest ważne i aktualne mimo upływu lat?
Warunki w których działał dziadek trudno porównywać z dzisiejszymi. Dziadkowi nie wolno było np. zatrudnić więcej niż siedem osób, więc wszyscy, włączając właścicieli, musieli pracować nawet po 14 godzin na dobę. Oczywiście pracownicy byli za to odpowiednio wynagradzani. Dziś patrzę na nich z podziwem. A podobieństwa? Wartości wpojone przez mojego dziadka nadal obowiązują. Taka rodzinna firma jak nasza to nie tylko biznes. Stosunki między ludźmi nie opierają się tylko na zasadzie szef-pracownik, są również bardziej rodzinne, wielopokoleniowe.

Wiele takich firm jak Pańskiego dziadka, które doskonale prosperowały w PRL, padło na wolnym rynku. Dlaczego wam się udało?
Gdybyśmy zostali w garbarstwie, to w momencie gdy otworzyły się rynki zagraniczne i import skór z Włoch i od innych potentatów w tej branży, pewnie byśmy przepadli tak jak większość firm. Tato zdecydował, aby wziąć się za coś, na czym się początkowo nie znał, ale co wyglądało bardzo perspektywicznie, czyli produkcję okien z PVC. Teraz dokonaliśmy kolejnej dywersyfikacji.

To kiedy kolejny zakręt?
Ależ my dopiero weszliśmy w nowy dla nas sektor inżynierii wodnej i lądowej, który bardzo dynamicznie się rozwija. My również stawiamy na rozwój. Stworzyliśmy dział R&D, który opracowuje i patentuje nowe produkty. Przewiduję, że pozostaniemy w branży inżynierii lądowej i wodnej co najmniej przez najbliższą dekadę. A później? Jesteśmy otwarci na nowe wyzwania.

Rozmawiał Sławomir Sowa

Sławomir Sowa

Jestem dziennikarzem w redakcji Dziennika Łódzkiego, zajmuję się m.in. problematyką wojskową, biznesem i polityką, ale lubię zanurkować w historię, zarówno tę lokalną, jak i powszechną, żeby poszukać punktów odniesienia i zdobyć dystans do tego, co dzieje się na bieżąco. Zainteresowania? Te zawodowe wyrastają z osobistych.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.