Tam, gdzie żyją szczęśliwi ludzie. Dopóki nie zachorują

Czytaj dalej
Fot. Prywatne archiwum
Julia Kalęba

Tam, gdzie żyją szczęśliwi ludzie. Dopóki nie zachorują

Julia Kalęba

Jerzy Jaskuła, ratownik medyczny z Krakowa, wraz z Joanną Fąferek, Przemysławem Lipińskim i Ewą Piekarską, szefową Polskiej Misji Medycznej, wrócił z Papui-Nowej Gwinei. - Kiedy pojawiliśmy się w umówionym miejscu, zobaczyliśmy 300 osób siedzących na trawie i czekających tam od bladego świtu. Niektórzy szli przez busz i góry kilka godzin. A my mieliśmy zaledwie jeden dzień na udzielenie pomocy - opowiada.

Kilka tygodni w tropikalnej dżungli daje w kość?

Papua-Nowa Gwinea to najbardziej egzotyczny zakątek świata, jaki widziałem. Mówi się, że to wciąż nieodkryty ląd i tak jest. Wiele prowincji nie ma połączeń drogowych, więc podróżuje się samolotami albo płynie rzeką. Mieliśmy dużo szczęścia, bo cały czas opiekowali się nami polscy misjonarze, którzy przebywają tam na stałe i znają tubylców.

Uprzedzili ich przed waszym przyjazdem?

W jednej wiosce misjonarze powiedzieli, że jeśli ktoś ma problem zdrowotny, to niech przyjdzie, bo przyjeżdża czworo polskich wolontariuszy. Kiedy pojawiliśmy się w umówionym miejscu, zobaczyliśmy 300 osób siedzących na trawie i czekających tam od bladego świtu. Niektórzy szli przez busz i góry kilka godzin. A my mieliśmy zaledwie jeden dzień na udzielenie pomocy.

Udało się?

Tak, chociaż już na początku wyzwaniem było oddzielenie tych, którzy potrzebują pomocy medycznej, od tych, którzy przyszli z ciekawości, zobaczyć, co się dzieje. Dla nich to było wydarzenie społeczne.

Rozmawialiście w języku pidgin, podobnym do angielskiego.

Tak, w Papui jest blisko 800 różnych języków, bo mieszkańcy wiosek nie podróżują. Jeśli tylko znajdą dla siebie miejsce, w którym jest łatwy dostęp do jedzenia i wody, rzadko się przemieszczają. Dlatego może okazać się, że po dwóch stronach góry żyją różne plemiona, które mówią innymi językami. To, co ich łączy, to właśnie pidgin - język handlowy, ujednolicony, podobny do angielskiego, chociaż pisany fonetycznie. Tylko czytając ich słowa na głos mogliśmy się domyślić, w czym problem.

Słyszałam, że w tym języku warto znać dwa słowa: odpoczynek i szczęście.

To dla nich ważne. Generalnie ludzie, których spotykaliśmy, byli szczęśliwi. Papuasi żyją we wspólnocie, która jest jak rodzina. Dzielą się tym, co mają. Jeśli ktoś z plemienia zarobi, idzie to na konto wioski. Za to kupują potem plemienne auto albo odkładają na wspólny rachunek w banku.

Łatwo wejść do ich wspólnoty?

Nie, ale jeśli już się uda, to potrafią obdarzyć wielką sympatią. W tym kraju byliśmy mobilną opieką medyczną. Jeździliśmy po wielu prowincjach, spędzając w nich kilka dni. Zdarzało się, że z kolegą spaliśmy w czymś w rodzaju szałasu, do którego wstęp miała tylko starszyzna plemienia i zaproszeni mężczyźni. Siedzieliśmy w środku wokół ogniska, racząc się do późna w nocy opowieściami o tym, jak zostać dobrym papuaskim myśliwym.

A rano stawaliście na nogi, żeby znowu leczyć.

Pewnie. Mieliśmy takich pacjentów, którzy po tym, jak ich dotknęliśmy i poświęciliśmy im trochę czasu, czuli się zdrowi.

Podobno Papuasi są bardzo impulsywni i lepiej się im nie narażać.

To fakt, są emocjonalni i mają problem z kontrolowaniem agresji. Z tego względu musieliśmy nauczyć się nowego postępowania w przypadku wypadku samochodowego. Jeśli dojdzie do wypadku, najpierw nie udziela się pomocy, najpierw się ucieka. W przeciwnym razie zlinczują cię na miejscu, bez względu na to, kto jest winny. Z drugiej strony, starsza kobieta w bliżej nieokreślonym wieku (nie mają dokumentów tożsamości ani aktów urodzenia) potrafi podbiec i przytulić się, tak dziękując za pomoc.

Wracając do pomocy medycznej - czego potrzebowali najbardziej?

W Papui jest bardzo skromna sieć opieki zdrowotnej. Nie ma pomocy przedszpitalnej, czegoś takiego jak pogotowie. Ich służba zdrowia opiera się głównie na specjalnie przeszkolonych pracownikach, którzy pomagają w wioskach w najprostszych czynnościach: odkażają rany, dawkują leki, diagnozują podstawowe choroby. Ale widzieliśmy miejsca, w których były zapasy leków, ale nie było osób, które wiedziały, jak je stosować. Naszym zadaniem było przybliżyć im dostęp do opieki zdrowotnej. Staraliśmy się leczyć to, co dokuczało im najczęściej - infekcje układu oddechowego, choroby brudnych rąk, różne zakażenia. Prowadziliśmy lekcje z pierwszej pomocy i prewencji chorób. Największe znaczenie miały dla nich zabiegi chirurgiczne. To była pomoc też w innym wymiarze.

Duchowym?

Chyba tak. Wykonywaliśmy najprostsze operacje. Nasz kolega, chirurg, operował, ja asystowałem. Wycinaliśmy torbiele, gruczolaki i tłuszczaki, które nie tylko były niebezpieczne dla zdrowia i utrudniały codzienne funkcjonowanie, ale dodatkowo oszpecały ich w bardzo specyficzny sposób. Papuasi wierzą, że wszelkie tego typu zmiany są siedliskiem zła. I jeśli na ciele pojawia się gruczolak, to nie przypadek. Dlatego takie osoby były w społecznościach piętnowane. Kiedy nastoletniemu chłopakowi wycinaliśmy taką zmianę, to było czymś na pograniczu oczyszczenia duchowego. Kazał nam spakować wyciętego guza, wracał z nim do wioski i pokazywał to wszystkim, żeby zobaczyli, że teraz jest już zdrowy, że całe to zło, które w nim było, może spalić.

Często czułeś się bezradny?

Byli i tacy pacjenci, którym nie mogliśmy pomóc. W Papui mają bardzo słaby dostęp do leków przeciwbólowych. Czasem nie tylko nie mogliśmy już ich wyleczyć, ale nawet uśmierzyć bólu. To, co mogliśmy zrobić, to szkolić miejscowych pracowników służby zdrowia, żeby potrafili pomóc potrzebującym w różnych sytuacjach. I dobrze, jeśli trafią na ich pomoc, a nie znachorów, a i takich tam spotykaliśmy.

HIV to poważny problem wśród tubylców?

Tak, HIV i gruźlica nadal zbierają duże żniwo. Ale widać też efekty leczenia w klinikach HIV. Nawet w tym kraju okazuje się, że dobrze prowadzeni pacjenci, którzy zażywają regularnie lekarstwa i raz na pół roku pojawiają się kontrolnie w szpitalu, mogą żyć nawet kilkanaście lat. HIV staje się tam, tak jak u nas, coraz częściej chorobą nieuleczalną i przewlekłą, ale nie śmiertelną.

Julia Kalęba

Reporterka pisząca o ludziach i kulturze. Absolwentka dziennikarstwa na wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej oraz edytorstwa na wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Laureatka V edycji Nagrody Młodych Dziennikarzy im. Bartka Zdunka w kategorii Debiut Publicystyczny oraz III edycji konkursu Nagrody Dziennikarskiej im. Zygmunta Moszkowicza. Na co dzień szuka tematów.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.