Podkuwacz koni: im więcej w życiu podków, tym więcej szczęścia!

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Podkuwacz koni: im więcej w życiu podków, tym więcej szczęścia!

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Dawno już minęły czasy, kiedy w niemal każdej większej wsi znajdowała się kuźnia, do której prowadziło się konia w celu podkucia. Wydawałoby się, że zawód podkuwacza koni także odszedł do lamusa, podobnie jak zawód zduna, garncarza czy bednarza. Tymczasem w Swoszowicach pracuje i ma się doskonale współczesny Iron Man - Artur Wójcik, który z podkuwnictwa uczynił swój sposób na życie.

Młotek, cęgi paleniskowe, szpilka, cyrkiel, stempel, dołkownik oraz punktak, którym zaznacza się środek podkowy, przyda się także centymetr do pomiarów.

- Podkuwacz nie powinien żałować pieniędzy na sprzęt. Jeśli używa dobrych narzędzi, będzie dobrze wykonywał robotę - mówi pan Artur.

Wykucie zwykłej podkowy zajmuje mu około 15 minut, chyba że trzeba zrobić skomplikowany model, wtedy nawet godzina to za mało, a metal przecież szybko stygnie. Im zimniejszy, tym trudniej wykuwać, i znowu trzeba rozgrzewać metal. Ręka boli, a czas płynie...

Kuć żelazo póki gorące

Produkcja podków zaczyna się od doboru stali. Jej gatunek jest kompromisem między wytrzymałością przyszłych podków a względną łatwością ich obróbki.

Każde końskie kopyto ma swoją mapę i wymiar, dlatego, aby wiedzieć, na jaką długość uciąć płaskownik, rzemieślnik musi je zmierzyć, doliczając pięć centymetrów na przednią nogę konia, a na tylną - cztery. Teraz czas na utwardzanie: ucięty stalowy kawałek rozgrzewa się w piecu gazowym. Idealna temperatura do formowania podków to 1250-1350 stopni Celsjusza, wówczas stal z szaro-popielatej staje się żółto-pomarańczowa.

Rozgrzany kawałek stali jest miękki i plastyczny. Pan Artur wyjmuje go ostrożnie z ognia za pomocą cęgów paleniskowych, a potem na lśniącym kowadle, uderzając raz po raz młotkiem, nadaje mu odpowiedni kształt. Taka prawie-podkowa znów wędruje do pieca, a gdy się rozgrzeje, wówczas podkuwacz wybija w gorącym metalu otwory na podkowiaki, czyli gwoździe, którymi podkowa mocowana jest do końskiego kopyta. Zwykle otworów robi się siedem - jeden na środku podkowy oraz po trzy z każdej jej strony.

Brzmi skomplikowanie?

- Żeby zrozumieć podkowę, trzeba umieć ją robić - śmieje się Artur Wójcik. - Źle wykonana podkowa może zrobić krzywdę koniowi. Kopyto to cały mechanizm, koń chodzi, biegnie, galopuje, stawiając kopyta. Mogę go źle okuć i wtedy zniszczę kopyto, a tym samym zniszczę konia. To odpowiedzialna praca - podsumowuje.

Na końskim grzbiecie

Wydawałoby się, że czasy, gdy kowal kuł podkowy ręcznie, minęły. W Polsce jest dziś zaledwie około 200 profesjonalistów, którzy przyjeżdżają do klientów, wożąc ze sobą wszystkie narzędzia.

- Podkucie konia zajmuje około godziny, ale bywa, że potrzebne są dwie - mówi Wójcik.

Na pytanie, jak to się stało, że został podkuwaczem koni, pan Artur odpowiada filozoficznie: los tak chciał. A tak naprawdę wszystko zaczęło się od miejsca, a konkretnie od stajni w Zawadzie, niedaleko Dębicy na Podkarpaciu.

- Zawsze się bałem koni - wspomina pan Artur. - Gdy byłem dzieckiem mieszkałem w Lubzinie. Pewnego dnia przyjechał do nas wujek. Puścił konie na ogród, wtedy uciekałem. To były duże zwierzęta, gdy biegały, trzęsła się ziemia. Kilka lat później przeprowadziliśmy się do Zawady, gdzie był ośrodek jeździecki. Mój młodszy brat zakręcił się tam, pomagał przy koniach i wkrótce zaczął jeździć konno. Trochę mu zazdrościłem, też chciałem. Jednak kiedy koledzy posadzili mnie na grzbiet konia, zacząłem krzyczeć ze strachu - śmieje się.

Strach szybko minął (chociaż niezupełnie, bo pan Artur do dziś czuje respekt przed końmi) i nastąpił magiczny moment. Przyszły podkuwacz wsiadł na konia, poczuł jego zapach, usłyszał skrzypienie siodła i... przepadł.

Podglądać kopyta

Jeździectwo zawsze wiązało się dla niego z podkuwnictwem i odwrotnie. Jak mówi, ciągnęło go do sportu, dlatego wkrótce zaczął startować w zawodach. A trener szybko zauważył, że Artur ma talent.

Jak się okazało - nie tylko do jeździectwa.

- Zacząłem podglądać końskie kopyta, były dla mnie zawsze wyjątkowym tworem natury. I zacząłem strugać konie - mówi Artur Wójcik. - Podglądałem pracę kowali, którzy przyjeżdżali do naszej stadniny. Kiedyś koledzy poprosili, abym trzymał nogę konia, gdy będą go podkuwać. Bałem się. Powiedziałem: może się zamienimy, ja będę podkuwał, wy trzymajcie. I okazało się, że dobrze mi to wychodzi.

W wieku 20 lat pan Artur dostał propozycję od trenera Krzysztofa Koziarowskiego z Krakowa, który dostrzegł w młodym chłopaku talent i do podkuwnictwa, i do jazdy konnej.

- W mojej karierze doszedłem do konkursów Grand Prix - mówi z dumą Artur Wójcik. - Brałem udział w zawodach międzynarodowych, dwa razy zdobyłem pierwszą klasę. Kiedy patrzę na historię mojej kariery sportowej jako skoczka jeździeckiego, mogę powiedzieć, że prawie się spełniłem. A przy tym zawsze podkuwałem. Nikt nigdy nie podkuwał mojego konia. Radziłem sobie sam.

Był rok 1995, kiedy Artur przyjechał do stolicy Małopolski. Jak wspomina, był totalnie zagubionym młodzieńcem z reklamówką. Trafił do stadniny w Swoszowicach, gdzie pracuje do dziś. Jednak wtedy był tu zatrudniony inny podkuwacz.

- To był pan, który podkuwał konie tak, że mi się to nie podobało: niechlujnie, brzydko. Pomagałem mu, trzymałem końskie nogi do kucia, ale myślałem sobie, że nie pasuje mi ten styl. Zwłaszcza, że bez dobrego opiekuna kopyt koń nie będzie prawidłowo funkcjonował i nie osiągnie tego, co mógłby osiągnąć - mówi Artur Wójcik.

W tym samym roku w Swoszowicach pojawił się przyszły nauczyciel Artura - mistrz Bernard Plich z Bogusławic. Panowie zaczęli współpracować. Artur wspomina, że jego nauczyciel był bardzo wymagający, surowy, miał trudny charakter i mało kto z nim wytrzymywał, ale dzięki niemu wiele się nauczył. Dziś wie, że na lepszego fachowca nie mógł trafić.

- Podkuwałem w Krakowie i w okolicy. Dla mnie koń jest taki sam, nieważne czy kosztuje milion euro, czy kilka tysięcy złotych, czy ciągnie wóz, czy chodzi w dorożce. Moja cena jest stała. Nie selekcjonuję koni i nie dzielę na lepsze czy gorsze - mówi pan Artur.

Istny cud

Końskie kopyto to prawdziwy cud natury. Jak to możliwe, że tak mała konstrukcja podtrzymuje olbrzymią masę zwierzęcia i to w dodatku w ruchu? Kopyto to fantastyczny, naturalny system amortyzacji wstrząsów, a jego budowa nie przestaje zadziwiać i zachwycać naukowców, a także inspirować inżynierów. Kiedy noga konia opada na ziemię, kopyto zostaje uwięzione pomiędzy masą konia a podłożem. Jego ściany się rozszerzają, podeszwa rozpłaszcza, amortyzując nacisk kości na podłoże. Dzięki temu wstrząsy wywołane uderzeniem o podłoże nie są przenoszone w górę końskiej nogi, ale zostają wytłumione przez elastyczne właściwości kopyta. Z kolei nacisk podłoża na strzałkę (nazwa pochodzi od kształtu przypominającego grot strzały) wspomaga krążenie w całym organizmie.

- Kopyto jest drugim sercem konia - mówi pan Artur. - Pracujące strzałki działają jak dodatkowa pompa. Zdrowy przepływ krwi zapewnia prawidłową dystrybucję składników odżywczych, co pomaga zapobiegać urazom, a także ułatwia ich gojenie. Zdrowe kopyta wpływają pozytywnie na ogólne zdrowie konia, na jego długowieczność. Słowem - bez zdrowych kopyt nie ma konia. Kopyto narasta w sposób ciągły. Dlatego co 6-8 tygodni należy konia rozkuć, przestrugać, dokonując korekty kształtu kopyta, a następnie okuć na nowo - wyjaśnia.

Każdy hodowca staje przed dylematem, w jaki sposób ochronić kopyta koni. Decyzja o kuciu zależna jest od wielu czynników, np. od podłoża, na jakim odbywają się treningi, czy teren do spacerów obfituje w kamienie, czy jest raczej piaszczysty. Konie sportowe w znacznym stopniu podlegają obciążeniom podczas treningów i zawodów, dlatego w większości przypadków kucie ich jest niezbędne. Zakładanie podków jest też konieczne z powodu wad budowy konia, schorzeń lub podczas rehabilitacji.

- Skoro myśmy tego konia złapali i udomowili, musimy o niego dbać - wyjaśnia Artur Wójcik. - Podkowa dla konia jest tym, czym but dla człowieka. To nie tylko kawałek żelastwa, ale zabezpieczenie kopyta, które niszczy się, ściera i psuje, przez co koń traci równowagę i może dojść do kontuzji. Każdy koń ma swój zawód, jak i człowiek. Jeden może być koniem dorożkarskim, inny sportowym. Gruby i krępy koń nie będzie skakał przez przeszkody, a nerwowy koń nie będzie ciągnął wozu. Jeśli koń ma swój zawód, podkuwacz musi się do tego dostosować, żeby wiedzieć, jak z nim pracować - opowiada pan Artur.

Specjalizacje

- Kiedy człowiek idzie w góry, zakłada raki, a kiedy gra w piłkę - sięga po korki - mówi pan Artur. - U koni jest podobnie.

Okazuje się, że typów podków jest całe mnóstwo, a każda służy do czegoś innego. Istnieją podkowy wyścigowe, które są bardzo lekkie, zazwyczaj wykonane z aluminium, są podkowy hacelowe, które posiadają otwory do wkręcania specjalnych śrub, dzięki czemu zapobiegają ślizganiu się konia na miękkiej ziemi czy lodzie. Są także podkowy pantoflowe, stosowane często u młodych koni albo podkowy warszawskie - dla koni pociągowych, pracujących na asfalcie lub bruku, amortyzujące wstrząsy.

Artur Wójcik mówi z żalem, że w Polsce tradycja podkuwania koni została trochę zapomniana. A mamy się czym szczycić. Najstarsze znaleziska podków pochodzą z X wieku z Opola Śląskiego oraz Bródna Starego. Pierwsza wzmianka o podkowie znajduje się w dziele Wincentego Kadłubka. Kronikarze przytaczają legendę o Leszku II, który w wyścigu o księstwo dosiadał rumaka podkutego żelaznymi podkowami. W rachunkach króla Władysława Jagiełły wymieniane są sumy wydane na podkuwnictwo, zachowały się też opisy podków z roku 1396!

- Siedem lat temu do Polski przyjechał mistrz Sam Brennan z Irlandii - opowiada pan Artur. - Niesamowity fachowiec, pięknie pracuje w kuźni i przy koniach. Czegoś takiego wcześniej nie widziałem. To był dla mnie moment decyzji. Wiedziałem, że podkuwnictwo jest tym, co chcę w życiu robić.

W tym czasie rzadziej już uprawiał jeździectwo, ponieważ doznał kontuzji kolana. Za to w kuźni spędzał całe godziny, ucząc się różnych technik, typów podków. I, jak mówi, zaczął zwracać uwagę na szczegóły, które są oceniane na zawodach, a to bardzo mu pomogło i wiele zmieniło w jego pracy.

- Zacząłem jeździć na szkolenia, startować w zawodach podkuwaczy, m.in. na Mistrzostwach Europy w Danii. Pracujemy pod presją czasu, w ciągu godziny trzeba wykonać dwie specjalne podkowy, tak by maksymalnie były zbliżone do oryginału. Nasza polska grupa była tam bardzo pozytywnie odebrana - dodaje.

Podkowa na szczęście

Może dlatego, że ma siedem dziurek, a siódemka przynosi szczęście? A może dlatego że jest wykonana z żelaza, które dawniej uważane było za metal odstraszający złe duchy? Powód nie jest istotny. Ważne, że podkowę uznaje się za amulet przynoszący domom, nad drzwiami których wisi, szczęście i powodzenie. Taka interpretacja wywodzi się z czasów, kiedy posiadanie konia wierzchowego było przywilejem możnowładców i rycerstwa, natomiast samo podkuwanie - nie lada luksusem. Znalezienie podkowy lub nawet jej kawałka zawsze uważane było za dobry omen.

Pan Artur ma samochód i warsztat pełen podków i - jak mówi - szczęścia mu nie brakuje.

- Do podkuwania koni trzeba mieć serce - stwierdza. - To wspaniałe i mądre zwierzęta, które od wieków towarzyszą człowiekowi. Nie jest łatwo zdobyć ich zaufanie, konie wszystko natychmiast wyczuwają. Odpowiednie podejście do konia to podstawa w zawodzie podkuwacza. A co koń, to charakter. Ważne jest więc porozumienie między podkuwaczem a zwierzęciem - dodaje.

Podkuwanie koni to ciężki kawałek chleba, ale Artur Wójcik nie zamieniłby pracy na inną.

- Robię to, co kocham. Podkuwam konie.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.