Młody nauczyciel. Zaangażowany czy wypalony?

Czytaj dalej
Fot. www.pixabay.com
Dorota Witt

Młody nauczyciel. Zaangażowany czy wypalony?

Dorota Witt

Nie dla pieniędzy - wiadomo. Nie dla prestiżu - z całym szacunkiem. Pytamy: dlaczego więc młodzi ludzie wybrali zawód nauczyciela. Oni pytają: jak się z niego zgrabnie wymiksować...

O całe 6 proc. ma podskoczyć od 1 września kwota bazowa dla nauczycieli. Będzie wynosić 3 537,80 zł brutto – zapowiada MEN. To oznacza na przykład tyle, że nauczyciel mianowany (trzeci stopień awansu zawodowego) z tytułem magistra z przygotowaniem pedagogicznym zarobi w rozpoczynającym się roku szkolnym o 195 zł brutto więcej.
Czy mamy belfrów w poważaniu? Sprawdził to CBOS. W badaniu z zeszłego roku Polacy ustawili ten zawód na siódmym miejscu w hierarchii poważanych profesji. Dla porównania: na trzecim widzimy wykwalifikowanego robotnika.

„Mało kto wie, czym się zajmuję”

„Szukam młodych, zaangażowanych nauczycieli. Chcę, by opowiedzieli, co trzyma ich w tym zawodzie” - rozsyłam wici w sieci.
- Tylko że ja nie wiem, ile tej młodości we mnie jeszcze zostało: tej energii, zaangażowania, tego zapału. Z każdym rokiem szkolnym coraz mniej - mówi Michał. Ma 33 lata, uczy matematyki w podstawówce, która mieści się 30 km od jego domu. - Nie chcę być zaczepiany przez uczniów i ich rodziców, kiedy spaceruję po pracy ze swoją rodziną. Tu gdzie mieszkam, mało kto wie, gdzie pracuję. I tak niech zostanie.
- Ale przecież nauczyciel to ktoś, kogo stawia się za wzór. Jaki to wzór – anonimowy?
- Nie chcę być żadnym wzorem, praca to tylko praca, po pracy chcę aranżować się tylko w życie własnych dzieci. Pracuję w szkole 9 lat, od początku w tej samej. Nadal lubię mój zawód. Pamiętam radość, jaką czułem, gdy udało mi się zdobyć tę posadę. Zajęło mi to pół roku. Złożyłem 120 CV. Osobiście zjeździłem 50 szkół w Borach Tucholskich, skąd pochodzę, rozmawiałem z dyrektorem każdej z nich. W końcu znalazło się miejsce w podstawówce w dużym mieście. Na zastępstwo. Potem kolejne i kolejne. Umowę na stałe dostałem dopiero po kilku latach.
Michał już od ponad roku myśli o tym, co byłoby, gdyby zmienił zawód. Mógłby pracować jako analityk, informatyk. Gdyby znalazł czas na dodatkowy kurs, bez problemu poradziłby sobie jako programista. - Kopniakiem dla mnie była sytuacja zawodowa żony. Z wykształcenia też jest pedagogiem, ale od razu wybrała pracę w innej branży – została specjalistą do spraw zakupów. Zaczęła bez żadnego doświadczenia, wszystkiego uczyła się na bieżąco. I po roku ma taką pensję, jak ja po 9 latach pracy w szkole. Ona ma jednak perspektywy na więcej.

- Co musiałoby się zmienić, żebyś przestał myśleć o odejściu?
- Satysfakcja z pracy – jest. Czasem przychodzi z opóźnieniem: np. po pół roku pracy z uczniem, ale przychodzi. Szacunek? Jeśli dba się o relacje z uczniami – oni i ich rodzice go okazują, na innym poklasku mi już nie zależy. Od zawsze miałem łatwość w uczeniu się matematyki i już w podstawówce wiedziałem, że chcę się kształcić w tym kierunku. Pomysł, by uczyć innych, przyszedł trochę później. Pochodzę z bardzo małej miejscowości. Pracę można tam było znaleźć w trzech miejscach: w tartaku, stolarni albo masarni. Jako młody chłopak dorabiałem sobie w tartaku. Za godzinę ciężkiej pracy przy drewnie dostawałem 4 zł. Przy takich zarobkach wizja nauczycielskiej wypłaty w granicach 1600 zł na start robiła wrażenie. Tak, gdyby pensja nauczyciela była godziwa, gdyby przyznano nam prawdziwe podwyżki, zamiast ogłaszać kolejne „waloryzacje” pod publikę, jak obiecywane właśnie 6 proc. – wtedy nie myślałbym o odejściu z zawodu. A, jest jeszcze jeden warunek. Marzy mi się jasny układ: powiedzmy od 8. do 14. prowadziłbym lekcje, a pozostałe trzy godziny miałbym na tworzenie tych ton makulatury – dokumentacji, której się od nas wymaga, na sprawdzanie klasówek, przygotowywanie lekcji i zadań na kolejny dzień. A popołudniami i wieczorami miałbym wolną od pracy głowę. Ideał. Na szczęście wyleczyłem się już z wyręczania pracodawcy z kupowania materiałów niezbędnych do wykonywania pracy. Nie sponsoruję już mazaków do tablicy. Ze mnie to chyba nie młody zaangażowany, a młody wypalony…

Gdyby pensja nauczyciela była godziwa, gdyby przyznano nam prawdziwe podwyżki, zamiast ogłaszać kolejne „waloryzacje” pod publikę, jak obiecywane właśnie 6 proc. – wtedy nie myślałbym o odejściu z zawodu. A, jest jeszcze jeden warunek. Marzy mi się jasny układ: powiedzmy od 8. do 14. prowadziłbym lekcje, a pozostałe trzy godziny miałbym na tworzenie tych ton makulatury – dokumentacji, której się od nas wymaga, na sprawdzanie klasówek, przygotowywanie lekcji i zadań na kolejny dzień. A popołudniami i wieczorami miałbym wolną od pracy głowę. Ideał.

„O swoje trzeba walczyć”

Emilia z Torunia ma 28 lat. Jest nauczycielką w przedszkolu. Nadal jej pensja nie przekroczyła pierwszego, najniższego progu. Wyprowadziła się z rodzinnego domu, sama wynajmuje mieszkanie. Na rachunki wystarcza zawsze, czasem nawet zostanie na wyjście do kina czy do taniej restauracji.
O byciu belfrem marzyła odkąd pamięta. - Wiem, że inni zarabiają więcej – zapewnia gorliwie. - Ale wiem też, że o swoje trzeba się upominać, walczyć, choćby mówiąc wprost szefowi o swoich oczekiwaniach – pamiętając o znaczeniu swoich kompetencji. Takie rozmowy mogą przynieść efekt – zapewnia Emilia. Pracuje w prywatnej placówce.
Kiedy już powie o niesłabnącej pasji, przyznaje, że w zanadrzu ma wentyl bezpieczeństwa: - Przed zrobieniem studiów z zakresu pedagogiki, skończyła technikiem żywienia i gospodarstwa domowego. Mogłabym pracować w tym zawodzie. Pewnie byłoby to nawet dla mnie lepsze, na pewno pensję miałabym wyższą. Do technikum poszłam, bo nie byłam pewna, czy dobrze pójdzie mi matura, ale i po to, by mieć fach w reku – to było dla mnie ważne. Ale od zawsze chcę uczyć małe dzieci i spełniam się w tym.
- Są takie dni w pracy, po których przychodzę do domu, siadam w kąciku i myślę, że to chyba już ostatni raz. A potem wstaję i zastanawiam się, jakimi ćwiczeniami zaskoczyć następnego dnia moich przedszkolaków, jak przygotować dekoracje, by im się podobały. Są takie rozmowy z rodzicami dzieci, po których myślę, że dłużej już nie dam rady – tłumaczyć się z tego, jak długo trwają moje wakacje i dlaczego na maila z pytaniami o postępy dziecka odpowiedziałam chwilę przed północą. A potem idę do sali i w moją stronę biegnie dziewczynka, przytula się i mówi: „kocham cię, ciociu”. Gdyby nie to, pewnie już dawno rzuciłbym ten zawód.
Uczniowie równie mocno potrzebują doświadczonych pedagogów, jak nauczycieli ze świeżym podejściem, ale w tej branży o gwarancji zastępowalności pokoleń mowy nie ma już dawno. Statystycznie i średnio w polskiej szkoły uczą niespełna 45 letnie kobiety. Jak młodzi odnajdują się w pokoju nauczycielskim? - Mam koleżankę, która mogłaby być moją mamą (i to taką, która późno zdecydował się na dziecko), a dogadujemy się, jakbyśmy były równolatkami – zapewnia Emilia.

„Lubię swoją pracę”

Emilia Zaręba z Bydgoszczy ma 30 lat. Zaraz po studiach zaczęła uczyć polskiego w 9 LO. Dziś pracuje także w SP nr 32. Uczy też polskiego jako języka obcego – głównie ukraińskie dzieci, które przyjechały tu z rodzicami. - To daje mi chyba największa satysfakcję, jest odskocznią od lekcji, na których trzeba się sztywno trzymać podstawy programowej, bo do obcokrajowców potrzeba indywidualnego i kreatywnego podejścia. Wiem, że efektywne uczenie polskiego to prostu tym dzieciom pomaga. Nagle zostały wyrwane ze swojego środowiska, pozbawione kontaktów z przyjaciółmi, wszystkie lekcje w szkole mają po polsku, który słabo rozumieją. Trudno im tworzyć relacje z polskimi rówieśnikami. Rozpoczęłam ten projekt ze znacznie starszą ode mnie koleżanką. Dogadujemy się świetnie, uzupełniamy się. Kiedy byłam „nowa” w szkole, miała dużą pomoc od starszych koleżanek i kolegów, radzili, ale nie oceniali. Ze strony dyrekcji w obu szkołach, w których uczę, dostajemy duże wsparcie.
- Nie myślisz o odejściu z zawodu?
- Nie. Bardzo lubię swoją pracę. Ale też bardzo się w nią angażuję, także w sprawy pozadydaktyczne moich uczniów. Zobaczymy jak będzie dalej, jak długo wytrzymam psychicznie, bo praca z dziećmi to duże obciążenie. Lekcje polskiego, na których omawiamy różne zagadnienia: np. relacje rodzinne czy temat przyjaźni, prowokują do rozmów. Bywa, że uczniowie otwierają się, opowiadają o swoich problemach, mówią to, czego nie powiedzieli wychowawcy, pęka mur, którym się obudowali, ten, którego nie udało się zburzyć w gabinecie u szkolnego psychologa. To duża odpowiedzialność. Dokładnie taką samą bierze na siebie moja mama, która od 30 lat jest nauczycielką nauczania wczesnoszkolnego. Od dziecka obserwowałam, jak angażuje się w problemy swoich uczniów, wcale nie te szkolne.
- Zwłaszcza podczas strajku nauczycieli nasłuchaliśmy się wiele przykrych słów na swój temat. Problem w tym, że pokutuje obraz nauczyciela, jaki pamiętamy ze szkół. Dziś już kompletnie nieaktualny. Tak, sama miałam pedagogów, którzy dyktowali notatkę, zadawali zadanie i na tym lekcja się kończyła. Tymczasem polskiego można uczyć np. poprzez turniej czy debatę, a fizyki czy chemii – w laboratorium. Zapraszam na lekcje pokazowe. I ostrzegam – to może być szok w zestawieniu ze wspomnieniami ze szkolnych czasów.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.