Mariusz Jakus: - Jestem człowiekiem bez korzeni. Przed Łodzią nie zagrzałem nigdzie dłużej miejsca

Czytaj dalej
Fot. Janusz Wójtowicz/archiwum Polska Press
Anna Gronczewska

Mariusz Jakus: - Jestem człowiekiem bez korzeni. Przed Łodzią nie zagrzałem nigdzie dłużej miejsca

Anna Gronczewska

Ciągle szukam czegoś nowego. 20 lat spędzonych w Łodzi to dla mnie już stanowczo za długo - mówi aktor Mariusz Jakus, który przenosi się właśnie z Łodzi do Warszawy.

W tym roku obchodzi pan 50. urodziny. To czas na podsumowanie i zmiany?
Bo ja wiem... moja zmiana miejsca pracy i życia nie wzięła się z tego, że kończę pięćdziesiątkę, tylko z innych przyczyn. Poczułem, że jak nie teraz to już nigdy. A chciałbym dotknąć w teatrze czegoś innego, spotkać zupełnie nowych ludzi, podjąć nowe, inne wyzwania. Myślałem też o rodzinie. Dzieci są jeszcze w takim wieku, że w tym momencie przenosiny odbędą się prawie bezboleśnie. Dla jednego z synów nawet niezauważalnie, bo chodzi jeszcze do przedszkola, a tam nowe przyjaźnie nawiązuje się z dnia na dzień. Z każdym rokiem taka przeprowadzka byłaby trudniejsza dla nich, nie mówiąc już o mnie. Poza tym żona od dłuższego czasu pracuje w Warszawie. Mam nadzieję, że będzie to ułatwienie dla nas wszystkich.

Nie żal po tylu latach opuszczać Łodzi?
Pewnie żal, ale nie Łodzi, a ludzi, których tu poznałem. Ja przywiązuję się bardziej do ludzi niż do ulic. Zresztą nie zagrzałem wcześniej nigdzie dłużej miejsca. Jestem człowiekiem bez korzeni. Nigdy nawet nie mieszkałem w mieście, w którym się urodziłem. Bardzo szybko wyjechałem z domu rodzinnego. Skończyłem szkołę podstawową i pojechałem do Krakowa. Mieszkałem tam 10 lat. Potem studiowałem we Wrocławiu, pracowałem w Poznaniu, przyjechałem do Łodzi.

I to najdłuższy przystanek w pana życiu. Ile lat był pan związany z Łodzią i Teatrem im. Stefana Jaracza?
Ponad 20 lat. Zawsze z wielkim sentymentem będę wspominał Łódź. Tu się ożeniłem, tu urodziły się moje dzieci. Mieszkałem pod trzema różnymi adresami. Znam to miasto najlepiej z tych wszystkich, w których do tej pory żyłem. Nie zrywam tak gwałtowanie kontaktów z Łodzią. Nadal uczę w Szkole Filmowej. Nie wiem jednak, czy będę z nią związany w takim wymiarze jak dotychczas. Może być z tym kłopot. Ja zawsze podkreślam, że jestem przede wszystkim aktorem. Wszystko inne jest dodatkiem. Ważnym, ale jednak dodatkiem.

Krzysztof Szymczak/archiwum Dziennika Łódzkiego Mariusz Jakus z Łodzią związany był przez 20 lat. Mieszkańcy miasta spotykali go podczas corocznej kwesty na cmentarzu przy ul. Ogrodowej

Z którym warszawskim teatrem się pan zwiąże?
To Teatr Współczesny, którego dyrektorem jest Maciej Englert. Decyzję o odejściu do Warszawy podjąłem dawno. Tak się jednak złożyło, że te parę lat jeszcze przeleciało. Interesowały mnie tylko trzy teatry w Warszawie, Współczesny i... dwa inne. Tylko z nimi się kontaktowałem. Z każdego otrzymałem pozytywny oddźwięk. Maciej Englert był najbardziej konkretny. Podczas pierwszej rozmowy zaproponował mi etat. Bardzo możliwe, że będę współpracował z jeszcze jednym teatrem, ale na zasadzie gościnnych występów.

Łódzka publiczność traci bardzo dobrego aktora...
No cóż , szczerze jej współczuję, ale w życiu tak już bywa, że ktoś traci, ktoś inny zyskuje. A tak poważnie, nie ma ludzi nie do zastąpienia. Ja muszę myśleć o sobie, swojej drodze zawodowej, która jeśli chodzi o teatr, ostatnio bardzo wyhamowała za nowej dyrekcji Teatru im. Jaracza. Nie chodzi tu o Sebastiana Majewskiego, którego prywatnie lubię. Natomiast nie ukrywałem tego nigdy, że nasz gust teatralny jest biegunowo różny. Nigdy nie będzie tu punktu stycznego.

Wraca pan wspomnieniami do rodzinnego Jaworzna?
Nie tylko wspomnieniami, mieszka tam moja mama, którą odwiedzam. Mama jest już wiekową osobą, ale w wieku 87 lat mieszka sama i daje sobie świetnie radę. Nie ma żadnej opcji, by przeprowadziła się gdziekolwiek. Poza mamą nic mnie nie wiąże z Jaworznem. Moi rodzice nie byli Ślązakami, ale ludźmi napływowymi. Mnie zawsze bardziej ciągnęło do Krakowa. Mam tam rodzinę. W Krakowie chodziłem do technikum, potem studiowałem polonistykę. Tam też pierwszy raz posmakowałem teatru. I to na najwyższym poziomie. Myślę tu o Starym Teatrze w latach 80. To było coś. Sam statystowałem w Teatrze im. J. Słowackiego.

Jak to się stało, że został pan uczniem krakowskiego Technikum Kolejowego?
Chciałem się wyrwać z Jaworzna. To technikum było błędem. Po mamie jestem humanistą, była nauczycielką języka polskiego, a technikum, jak sama nazwa wskazuje, to jednak szkoła techniczna.

To może interesował się pan koleją?
Nie, kolega szedł do tego technikum i by było raźniej, poszedłem z nim. Przez to musiałem uczyć się rok dłużej. Trzeba było iść do czteroletniego liceum. Tam jedno było dobre. Szkoła była bardzo usportowiona. Nieustannie jeździliśmy na zawody i turnieje. Do dziś jestem kibicem, nadal bardzo aktywnym człowiekiem, więc to mi bardzo odpowiadało. Grałem w piłkę nożną, siatkówkę, tenisa stołowego. Teraz biegam maratony. Nie ukrywam, że dzięki sportowi kilka przedmiotów udało mi się zaliczyć. Matematykę, fizykę...

Bartosz Sadowski/archiwum Polska Press

Aktorstwo pojawiło się nagle?
Ono zawsze siedziało w mojej głowie. Gdy uczyłem się w technikum, należałem do zespołu teatru amatorskiego, który działał w Pałacu pod Baranami w Krakowie. Z zespołu tego teatru pięć, sześć osób zostało aktorami. Za pierwszym razem nie dostałem się do szkoły aktorskiej. Zacząłem więc studiować na Wydziale Filologii Polskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Na drugim roku usunięto mnie ze studiów.

Dlaczego?
Należałem wtedy do Teatru 38 prowadzonego przez nieżyjącego już Piotrka Szczerskiego, późniejszego dyrektora teatru w Kielcach. Był to teatr Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wyjeżdżaliśmy na wiele festiwali za granicę. Nie mogłem więc chodzić na zajęcia. Tym bardziej że cały czas myślałem o szkole aktorskiej. Wiedziałem, że kiedyś tam się dostanę, bo nauczanie języka polskiego nie będzie moim życiem. Lekką ręką to odpuszczałem.

Wykazał pan niezwykły upór, by zostać aktorem. Do szkoły aktorskiej zdawał cztery razy...
Tak, ale wtedy też obowiązywały inne zasady. Nie wolno było zdawać więcej niż do jednej szkoły. Prawdopodobieństwo dostania indeksu było znacznie mniejsze niż teraz. Dziś, gdy pytam studentkę, ile razy zdawała, to odpowiada, że cztery. To jednak znaczy, że w sumie zdawała 16 razy. 90 procent kandydatów do szkół aktorskich zdaje wszędzie. Na końcu mają w odwodzie studium w Olsztynie działające przy tamtejszym teatrze i szkoły lalkarskie. Te moje cztery razy nie jest osiągnięciem. Za pierwszym razem złożyłem dokumenty do szkoły w Warszawie i Wrocławiu. Przeszedłem pierwszy etap we Wrocławiu. Pojechałem do Warszawy. Andrzej Łapicki, ówczesny rektor tamtejszej Akademii Teatralnej, spotkał mnie na korytarzu. Powiedział, że nie można zdawać w dwóch miejscach. Okazało się, że szkoły wymieniły listy kandydatów. Nie wiedział, czy dopuści mnie do pierwszego etapu. W końcu dopuścił, a ja oblałem. Pojechałem do Wrocławia. Tam rektor Igor Przegrodzki powiedział, że dzwonił do niego Łapicki. Oblali mnie na egzaminie. Potem się nie wychylałem, zdawałem w jedno miejsce. Kiedyś selekcja była trudniejsza.

Nie myślał pan, by zdawać do łódzkiej Szkoły Filmowej?
Jakoś nie. Mieszkałem w Krakowie, myślałem o szkole w tym mieście. W końcu wylądowałem w jej filii we Wrocławiu. Ale nie żałuję. Zawsze byłem takim „latawcem”. Nie mogłem być gdzieś za długo. Ciągle szukałem czegoś nowego. Wiktor Zborowski zawsze powtarza, że są ludzie drzewa i ludzie - wiatr. On jest drzewem. Nie lubi się nigdzie przenosić. Ja odwrotnie. 20 lat w Łodzi to dla mnie już stanowczo za długo.

Jest pan aktorem charakterystycznym. Gra pan często typy spod ciemnej gwiazdy...
Chodzi o film. To jest jednak szersza sprawa związana z obsadą. Zagrałem „Tygrysa” w „Samowolce” i tak się zaczęło. Nie chcę zdradzać kulis związanych z obsadą w filmach. Często do dużych, głównych ról bierze się pod uwagę trzy, cztery nazwiska. Nikt inny nie ma prawa zagrać. Wynika to z tego, że mamy w Polsce kino producenckie. Rządzi ten, kto ma pieniądze. Reżyser może sobie wymyślić obsadę, jak ma pieniądze i sam zrobi film offowy. Taki film będę teraz robił w Kielcach.

Nie znudziły się panu role gestapowców, ubeków, bandytów?
Znudziły. Coraz częściej myślę o tym, by wraz z przenosinami do Warszawy to ukrócić. Mogę mówić nie. Ale ja żyję z filmu i serialu, nie z teatru. Zawsze tak było. Pani sobie pewno zdaje sprawę z dysproporcji w zarobkach filmowych i teatralnych. Jest niewiarygodna. Za jeden dzień w filmie mam więcej niż za miesiąc ciężkiej pracy w teatrze. Ostatnio z „Wojennych dziewczyn” dostałem propozycję zagrania volksdeutscha, podłego człowieka i siedem dni zdjęciowych. Tak naprawdę wyszło dziesięć. To są niemal roczne teatralne zarobki. Nie stać mnie na to, aby odmówić takiego honorarium. Ale wiem, że to równia pochyła. Pogłębia tylko ten wizerunek. Ale i to zmienię , bo jak wiadomo: niemożliwe nie istnieje. Teraz w kwietniu zacznę zdjęcia do drugiej części „Symetrii”. Zagram oczywiście tę samą postać co w pierwszej części, ale będzie to inny Kosior, honorowy. Mam też kilka projektów z rolami odbiegającymi od wizerunku tego złego.

Dzięki takim rolom stał się pan rozpoznawalny...
Nawet najmniejsze pojawienie się na ekranie powoduje, że ludzie zapamiętują moją twarzy. Chciałbym robić co innego. Do tej pory taką odskocznię dawał mi teatr. Grałem tam bardzo różne role.

Podobno raz nawet po takiej filmowej roli złego wylądował pan w szpitalu?
Mieszkałem wtedy w Poznaniu. Było to po „Samowolce”. Panowie chcieli się ze mną sprawdzić. Oni byli wypici, ja byłem wypity. Ich było dwóch, ja sam. Skończyło się, jak skończyło. To był jeden incydent. Oni chcieli mnie na siłę zaprosić na kieliszek.

Są też pozytywne reakcje?
Codziennie się z nimi spotykam. Czasami jest to nawet opłacalne. Nie czekam w kolejkach. Policjanci kończą na upomnieniu. Teraz jestem w trakcie sprzedaży mieszkań, panie w urzędach są bardzo miłe.

Podobno kiedyś jakaś pani napisała, że jest pan złym człowiekiem...
Niestety nie przechowałem e-maila, który naszedł do agencji aktorskiej, z którą współpracuję. Ta pani napisała, że jestem bardzo złym człowiekiem, bo aktor, który gra takie role, nie może być dobry. Po jakimś czasie ta pani nadesłała kolejnego e-maila. Stwierdziła, że skoro jej nie odpowiedziałem, to tylko potwierdza jej słowa. A mnie pierwszy e-mail tej pani zaginął. Ta historia pokazuje, jak ludzie mylą fikcję z realem.

Nie gra pan często w serialach?
Grałem tylko w jednym długim serialu. To „Fala zbrodni”, która liczyła 103 odcinki. W tasiemcowych serialach stałej roli nie zdarzyło mi się zagrać. Nie jest jednak to z mojej strony jakaś fanaberia. Jak dostanę propozycję, to będziemy rozmawiać. Były przymiarki do „Barw szczęścia”. Skończyło się na pytaniu, czy zagrałbym stałą rolę. Odpowiedziałem, że zagrałbym...

Janusz Wójtowicz/archiwum Polska Press

Może Warszawa otworzy nowe możliwości?
Nie wiem. Panuje obiegowa opinia wśród aktorów spoza Warszawy, że jeśli kogoś chcą, to znajdą, odległość nie ma znaczenia. Nie jest to do końca prawda. Aktor mieszkający w Warszawie jest dla producentów bardziej mobilny. Kiedy dogadałem się z dyrektorem Englertem, to nikomu o tym nie powiedziałem. Ale w ciągu dwóch dni otrzymałem kilka propozycji. Między innymi z radia, jednego z teatrów. Gdy brałem udział w dubbingach w Warszawie, to na liście aktorów nie było ani jednego nazwiska spoza stolicy. I to nawet zrozumiałe. Potrzeba aktora, który kończy próbę o 14, przyjedzie do dubbingu i zdąży na wieczorny spektakl. Nawet ze Skierniewic byłoby za daleko.

Anna Gronczewska

Jestem łodzianką więc Kocham Łódź. Piszę o historii mojego miasta, historii regionu, sprawach społecznych, związanych z religią i Kościołem. Lubię wyjeżdżać w teren i rozmawiać z ludźmi. Interesuje się szeroko pojmowanym show biznesem, wywiady z gwiazdami, teksty o nich.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.