Julia Bereżko-Kaminska, poetka z ukraińskiej Buczy: W Krakowie wracam do życia

Czytaj dalej
Fot. Archiwum prywatne
Ireneusz Dańko

Julia Bereżko-Kaminska, poetka z ukraińskiej Buczy: W Krakowie wracam do życia

Ireneusz Dańko

To nie jest zwykła wojna, ale próba zniszczenia całego narodu, starcia z ziemi ukraińskich miast, ludzi, kultury - mówi Julia Bereżko-Kaminska, poetka i pisarka, sekretarz Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy, która przyjechała z Buczy do Krakowa.

W piątek 24 lutego mija dokładnie rok od inwazji Rosji na Ukrainę. W rocznicę wybuchu wojny przypominamy nasz wywiad z Julią Bereżko-Kaminską, poetką i pisarką, sekretarz Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy.

Kiedy wyjechała pani z Buczy?
Ponad dwa tygodnie temu. To była spontaniczna decyzja. Nie myślałam, żeby opuszczać moje miasto. Tam było jednak coraz gorzej. W Buczy od pierwszego dnia wojny trwały walki. Pociski codziennie latały nad naszym domem. Ulicą jeździły rosyjskie czołgi, koło domu strzelali z moździerza, ściany trzęsły się od każdego wystrzału. Drugiego dnia niedaleko spadła potężna rakieta „Smiercz”. Na szczęście nie wybuchła. Gdyby tak się stało, leżelibyśmy pewnie z innymi mieszkańcami pod gruzami.

Rodzina chroniła się w piwnicy?
Tak. Wychodziliśmy tylko, gdy robiło się cicho, żeby wziąć najpotrzebniejsze rzeczy z domu - jedzenie, lekarstwa, odzież, pościel, książki.

Długo żyliście pod rosyjską okupacją?
Dwa tygodnie. Potem udało mi się wyjechać z synem

Mąż został w Buczy.
Choruje na serce, nie mógł i nie chciał wyjeżdżać. Postanowił, że będzie opiekować się naszymi zwierzętami i domem, który budowaliśmy razem przez wiele lat.

Nie bał się zostać pod rosyjską okupacją, która - jak teraz się okazuje - kosztowała życie co najmniej kilkuset mieszkańców Buczy, zabitych przez Rosjan?
Oczywiście, że się bał. I mnie było strasznie go zostawić. Tym bardziej, że kończyły mu się lekarstwa, bez których codziennego przyjmowania grozi mu atak serca.

Mieliście kontakt po wyjeździe?
Mąż wychodził czasem na strych, gdzie próbował łapać zasięg telefonu. Łączność z Buczą padła dziesiątego dnia wojny. Prądu też brakowało, żeby naładować aparat telefoniczny. Nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Tymczasem Bucza pojawiała się we wszystkich doniesieniach, że to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w Ukrainie. Dopiero teraz, po wyzwolenia miasta, można porozmawiać przez telefon.

Cały świat obiegły zdjęcia zamordowanych mieszkańców na ulicach Buczy.
To koszmar. Trudno uwierzyć, że coś takiego działo się w naszym mieście. To nie jest zwykła wojna, ale próba zniszczenia całego narodu, starcia z ziemi ukraińskich miast, ludzi, kultury. Mordowanie bezbronnych kobiet, dzieci to ludobójstwo.

Widziała pani Rosjan, kiedy zajęli Buczę?
Większość czasu spędzaliśmy w piwnicy. Nie wychodziliśmy na ulicę. Rosyjscy żołnierze przychodzili do domów. Sprawdzali dokumenty. Podejrzewam, że szukali tych, którzy wcześniej walczyli w Donbasie czy służyli w obronie terytorialnej. W naszej rodzinie nie było takich osób. Te koszmarne zdjęcia z zabitymi ludźmi pochodzą z innych rejonów miasta, niedaleko centrum, tam było gorzej niż u nas.

Jak trafiła pani z dziećmi do Krakowa?
To był przypadek. Najpierw pojechałam z synem na zachodnią Ukrainę, córka była w innym miejscu. Znajomi, którzy dotarli wcześniej do Polski, mówili, żebym ruszyła dalej, za granicę. Wskazali niewielką miejscowość niedaleko morza, gdzie jeszcze nie było dużo ukraińskich uchodźców. Potrzebowałam jednak kilku dni, żeby zakończyć swoje sprawy w Ukrainie. Kiedy zdecydowałam, że jadę, okazało się, że w tamtym miejscu przyjęto już 100 małych ukraińskich dzieci. Zapytałam więc na Facebooku, co robić. Reakcja była natychmiastowa. Dostałam zaproszenia z wielu krajów, w tym jedno z Krakowa. Coś w sercu mi podpowiedziało, żeby tu przyjechać.

Znała pani wcześniej Kraków?
Raz byłam tutaj tylko przez pół dnia, podczas turystycznego przejazdu. Nikogo nie znałam. Ludzie, którzy ofiarowali nam pomoc, okazali się niezwykli. Przyjęli nas - obce osoby - pod swój dach i otoczyli opieką. Dziś mam takie wrażenie, jakbym umarła i narodziła się na nowo w Krakowie. Kiedy przyjechaliśmy tutaj, zaczęłam powoli dochodzić do siebie, odżywać. Czasami mam wrażenie, jakby to, co dzieje się w Ukrainie było koszmarnym snem, surrealizmem, horrorem, który oglądam w kinie. Że tak naprawdę wojny nie ma i, kiedy wrócę do swojego miasta, to nie zastanę zniszczonych domów, setek grobów zabitych ludzi. Mój mózg nie chce przyjąć do wiadomości, że coś takiego może się dziać w XXI wieku, w centrum Europy.

Jaka była Bucza przed wojną?
Kto nas odwiedzał, mówił, że wygląda jak kurort. Do Buczy, podobnie jak do Irpienia czy Hostomela, sprowadzało się w ostatnich latach wielu mieszkańców Kijowa. Wokół rosną lasy sosnowe, łąki, jest nieskażona bujna przyroda. Ludzie szukali tu wygodniejszego, spokojniejszego życia. Budowali piękne domy, pielęgnowali ogrody. A teraz większość została zniszczona.

Jak radzić sobie ze świadomością, że tamten świat zginął?
Jest ciężko, bardzo ciężko. Dla mnie liczy się nie tylko moja rodzina i dom, ale całe miasto i Ukraina. Co noc śnią mi się koszmary. Dzisiaj np. śniłam o spotkaniu z przyjaciółmi. Mieliśmy czytać wiersze z mojej nowej książki. Przychodzimy do domu kultury, a tam tylko ruina. Po bombardowaniu leży w gruzach. W miejscu, gdzie pracowała dyrektorka, zionie wielka dziura. Wkoło tylko szczątki z kolumn i rzeźb. Korzystałam z pomocy psychologa, by odzyskać energię i nie płakać. Powiedział, że najpierw trzeba się nauczyć oddychać.

Pani książka „Grawitacja słowa” to jak pamiętnik z innego świata.
Poszła do druku dwa dni przed wybuchem wojny. Od stycznia nie zajmowałam się praktycznie niczym innym, tylko przygotowaniem jej wydania. Miałam takie przeświadczenie, że muszę to teraz zrobić, nie mogę dłużej czekać. To było jak dwie równoległe drogi: jedna - wojna, która niszczy nasze dotychczasowe życie, druga – wydanie książki o miłości i radości, czułe spojrzenie na świat.

Teraz trudno byłoby napisać takie wiersze?
To prawda. Nie da się teraz nie pisać o wojnie, choć ona już od 2014 roku trwała w Donbasie. Dopiero gdy wydobędę ostatnią igłę ze swojej duszy, to znów będą mogła tworzyć wiersze o miłości i radości. Wierzę, że tak się stanie. Nie wiem tylko kiedy
Najsilniejszym uczuciem w czasie wojny wydaje się nienawiść do wroga.
We mnie silniejsze jest inne: miłość do swojego narodu i naszej ziemi. Pragnę dodać nam siły, żebyśmy wytrzymali ten trudny czas. Każda wojna żywi się nienawiścią, a ja nie chcę karmić jej swoją wewnętrzną energią. Ludzie, którzy przyszli do nas z ogniem i mieczem, otrzymają i tak z powrotem to, co zasiali. Bo co człowiek zasieje, to zbierze. To odwieczne prawo. Nienawiść zniszczyłaby mnie od środka, a ja chcę wypełniać świat pięknem. Oczywiście, ona zostanie na długo między Rosjanami i Ukraińcami. To nieuniknione. Nasz naród poniósł i ponosi wiele ofiar z ich rąk i tego nie da się szybko zapomnieć. Sami Rosjanie zresztą, otumanieni propagandą, nie rozumieją, jak wielkiego zła się dopuszcza ich armia.

Wielu ludzi na świecie - pod wpływem wojny - wzywa do bojkotu rosyjskiej kultury.
Przed wojną często sięgałam do dzieł rosyjskich pisarzy, kompozytorów, reżyserów. Czajkowski, Rachmaninow, Achmatowa, Cwietajewa, Brodski to ludzie, na których twórczości się wychowałam i rozwijałam jako człowiek i artysta. Wiem, że to nie oni odpowiadają za zbrodnie swojego narodu, że nie powinno się wszystkich Rosjan traktować tak samo, ale teraz nie potrafię czytać ich wierszy czy słuchać muzyki, nie potrafię być sercem z rosyjska kulturą. Nie sprawia mi ona przyjemności, lecz ból. Trzeba będzie wiele czasu, żeby zmienić to uczucie. Wolę sięgać do ukraińskiej kultury, którą przez setki lat Rosjanie starali się zniszczyć, zmarginalizować, promując własnych twórców jako jedynych godnych uznania.

Pochodzi pani ze wsi Czoronobajiwka koło Chersona na południu Ukrainy, która stała się symbolem walki Ukraińców. Rodzice nie chcieli wyjechać stamtąd mimo rosyjskiej okupacji?
Mama i tato są na emeryturze, spędzili tam większość życia. Nie wyobrażają sobie, żeby zostawić swój dom. Od ponad miesiąca większość czasu siedzą w piwnicy. To kilka kilometrów od lotniska. Dzień i nocą słyszą wystrzały i wybuchy. To duża wieś, liczy około tysiąca domów. Tydzień temu co dziesiąty był już zniszczony. Jeden pocisk uderzył w gospodarstwo ich sąsiadów. W całym rejonie nie działa większość sklepów. Brakuje żywności, leków. W niektórych miejscach pod Chersonem jest już humanitarna katastrofa. Ludziom kończą się zapasy mąki, kaszy, cukru. Jedzą to, co uda się na miejscu wyhodować. Wymieniają się towarami, razem przygotowują posiłki. Ktoś piecze chleb, inny hoduje kury i za jaja dostaje np. mleko lub śmietanę. Pracy nie ma, mieszkańcy nie dostają pensji ani emerytur, a ceny w nielicznych otwartych sklepach wzrosły kilka razy. Wyjechać nie można, łączność telefoniczna ciągle się psuje.

Nie dociera pomoc humanitarna?
Na początku okupacji miał przyjechać ukraiński transport, ale Rosjanie go nie wpuścili. Odpowiedzieli, że sami będą dostarczać żywność. Kiedy w końcu przyjechał ich samochód, to nikt do niego nie wyszedł. Ludzie woleli głodować, niż brać pomoc z rąk okupantów. Wtedy Rosjanie zrzucili wszystko na ulicy. Gdy odjechali, mieszkańcy wyszli, oblali to benzyną i spalili.
Rosyjskie wojsko zachowuje się tam podobnie jak w Buczy?
Z pewnego źródła wiem, że zatrzymują m.in. przedstawicieli lokalnych samorządów i innych ludzi, którzy wspierali ukraińskie władze. Takie osoby znikają i nie wiadomo, co z nimi się dzieje. Na ich miejsce stawia się kolaborantów. Rosjanie próbują też wprowadzać ruble jako obowiązującą walutę. Przychodzą z bronią do domów, zbierają podpisy rzekomo dla potrzeb pomocy humanitarnej, ale jest poważne podejrzenie, że przedstawią je później jako rezultaty „referendum” za odłączeniem tych ziem od Ukrainy. Ludzie podpisują te listy, ponieważ boją się, że w razie odmowy, mogą zginąć jak w Buczy.

Chce pani wrócić do swojego miasta?
Oczywiści. Nie wiem tylko kiedy. W Ukrainie wciąż trwa wojna. Bucza jest kompletnie zniszczona, nie działa podstawowa infrastruktura. Brakuje wody, prądu, gazu.

Tymczasem na Rynku w Krakowie ludzie siedzą w kawiarniach, śmieją się, rozmawiają jakby wojny była daleko stąd.
Tak powinno być, to normalne. Wojna jest szaleństwem, wynaturzeniem. Polacy - zwykli ludzie i polskie władze - mocno wspierają Ukrainę. Czuję to na każdym kroku i jestem bardzo wdzięczna. Miłość, solidarność i ciepło, którego doświadczam codziennie to największe lekarstwo na ból. Każdy z nas ma swoją drogę, najważniejsze to zachować jak najwięcej normalnego życia dla naszych dzieci. Nie spodziewałam się tak wielkiej pomocy w Polsce. Myślałam, że kiedy tu przyjedziemy, będziemy bez dachu nad głową i jedzenia. Tymczasem w jednym miejscu nas ugościli obiadem, w innym dali odzież, komputer, a nawet rower dla mojego syna. Piszę teraz nową książkę, w której Kraków na pewno się znajdzie. W tej, którą ostatnio wydałam, jest jeden wierszy o tym mieście. Jak wspominałam, byłam tutaj kiedyś tylko przez pół dnia, ale Kraków i tak zostawił we mnie ślad. Dziesięć lat temu miałam sen, w którym widziałam siebie, jak chodzę po starym domu i daję mu nowe życie. Nie chciałam się obudzić, tak był przyjemny. Kiedy teraz przyjechałam do Krakowa, poczułam, że ten sen do mnie wrócił. To miasto zabiera cierpienie z mojej duszy. Idę ulicami i czuję, jakbym wracała do życia.

Julia Bereżko-Kaminska zaprezentuje wiersze i opowie o swoim mieście Bucza 19 kwietnia o godz. 18 w Cafe Camelot w Krakowie (ul. św. Tomasza 17)

Ireneusz Dańko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.