Jerzy Surdykowski: Starość uczy pokory. Więcej plusów nie widzę

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Maria Mazurek

Jerzy Surdykowski: Starość uczy pokory. Więcej plusów nie widzę

Maria Mazurek

Był dyplomatą, wykładowcą akademickim, alpinistą i podróżnikiem. W ciekawym życiu miał wiele domów. Teraz jego domem jest krakowski DPS. Jerzy Surdykowski twierdzi: bardzo mi tu dobrze.

Jerzy Surdykowski, publicysta, były alpinista i dyplomata (był konsulem generalnym w USA i ambasadorem w Bangkoku), publicysta, który przez lata pisał felietony m.in. w „Gazecie Krakowskiej, pisarz (właśnie ukazała się jego najnowsza książka - „Plątawisko” - którą polecają ks. Michał Heller i Krzysztof Zanussi) odpowiada na pytanie: co zmieniłby w swoim życiu?

To syn? Na zdjęciu, które wisi na ścianie?

Tak, syn z dziećmi, ma trójkę. I żonę Irlandkę. Mieszkają w Nowym Jorku. A na tamtym zdjęciu jest moja córka, mieszka w Warszawie.

Nie myślał pan, żeby wrócić do Nowego Jorku?

Ktoś musiałby się mną opiekować. Zauważyła pani, jak się poruszam? Bez laski nie wyjdę. Miałem dom, w pięknym miejscu, w Beskidzie Wyspowym. Ale na górze, także dojście z parkingu do domu to była dla mnie trudność. Nie byłem też w stanie go utrzymać. I wylądowałem tu.

„Tu”, czyli w Domu Artysty Seniora, części Domu Pomocy Społecznej na Helclów w Krakowie.

Nie jest mi tu źle; mam święty spokój, miejsce do pracy, mogę pisać, nikt nie przeszkadza. Mój przyjaciel, Tadzio Robak, spędził tu ostatnie lata swojego życia. Ze dwa razy go odwiedziłam. Pomyślałem: to nie jest złe miejsce na starość. No więc jak już było gorzej z chodzeniem, w 2014 roku, zacząłem się starać o ten DPS. Bo tu się czeka: jak ktoś umrze, to miejsce się zwalnia. Ostatecznie trafiłem tu dwa i pół roku temu.

Nie ma pan takiego dysonansu: kurczę, byłem ambasadorem, wykładowcą, miałem tyle domów...

A teraz domem jest DPS?

No właśnie.

Życie nauczyło mnie pokory, proszę pani. A po drugie: dla mnie ważne jest to, co robię teraz. Że mogę spokojnie pisać. Właśnie wyszła moja książka „Plątawisko”, kolejną powieść mam już prawie gotową. Co tydzień piszę felietony do „Rzeczpospolitej”, za śmieszną stawkę, 100 złotych brutto - ale takie są czasy dla publicystów. I nad następną książką już pracuję, ksiądz Heller mnie namówił, kochany człowiek, mądry i skromny.

Jaki temat?

Wiara a nauka. Trochę heretycka będzie, zobaczymy, czy wydadzą.

Skąd te problemy z chodzeniem?

Grzechy młodości. W 1960 roku, podczas szkółki taternickiej, poleciałem w dół. Odezwało się po 30 latach, zaczęło uciskać na rdzeń kręgowy. Przeszedłem dwie operacje. Wie pani, ja w ogóle jestem chodzącą reklamą medycyny. Mam aż trzy choroby, przez które powinienem już oglądać ziemię z drugiej strony. Raz, że ten kręgosłup. Dwa, że nowotwór. Mój nieżyjący już przyjaciel wykrył u mnie raka prostaty. Życie mi uratował. Trzy: nadciśnienie. Tu są leki, widzi pani, mam je zażywać do końca życia. Z tego wszystkiego wyciągnęła mnie, wciąż wyciąga, publiczna służba zdrowia. Więc ja na nią narzekam.

Jeszcze o jedno zdjęcie ze ściany zapytam. To w górach.

Elbrus, 65 rok.

Tęskni pan za górami?

Tęsknię, oczywiście. Wie pani, jakie jest jedno z moich najpiękniejszych wspomnień? Gdy byłem ambasadorem Polski w Bangkoku, z 20 lat temu, udało mi się polecieć do Nepalu i Bhutanu. Już tylko popatrzeć na Himalaje. Bhutan, który ogranicza turystykę, jest wspaniały. Nagle znajduje się pani w miejscu, gdzie nie ma kart kredytowych, a dla ludzi nie jest pani potencjalnym dawcą pieniędzy, a kimś ciekawym, nowym. Ludzie są tam wspaniali, jeszcze nie zepsuci przez turystykę tak, jak w Nepalu. Bhutańczycy mają obowiązek noszenia w miejscach publicznych stroju narodowego. Wspaniale na nich się patrzy.

Skąd ta miłość do gór się wzięła? Pan jest z północy Polski.

Góry albo się kocha, albo nie. Odległość nie przeszkadzała. Urodziłem się w Warszawie, wychowałem w Gdańsku - bo po wojnie, jestem rocznik 1939, dom moich rodziców był spalony, a w Gdańsku dostali mieszkanie. Mieszkałem tam do 1971 roku, potem chwilę w Warszawie, potem przeniosłem się do Krakowa. Różne życiowe perypetie mnie ganiały.

Jakie?

Do Krakowa przeniosłem się, bo zakochałem się w krakowiance.

Obok miejsc zamieszkania, zmieniał pan też zawód.

Moja polonistka z liceum była zrozpaczona, że nie idę na polonistykę, tylko na elektronikę, wtedy to się nazywało łączność. Miałem znajomego radiotechnika, on mnie tym zaraził - zaczęłam sobie majstrować, różne radia, nie radia. Pisanie w końcu i tak mnie dopadło. Ale wyboru studiów nie żałuję, bo dostałam na nich solidną porcję matematyki. A to daje trochę inne spojrzenie; pozwala rozumieć różne procesy - też społeczne - jako matematyczne funkcje. To ułatwia myślenie. I pisanie.

A jak to pisanie zaczęło pana opanowywać?

Po studiach pracowałem jakiś czas na Politechnice Gdańskiej, jako asystent. Potem poszedłem do stoczni, chciałem poznać nowe środowisko. Z tej stoczni, po wygraniu paru konkursów literackich, ostatecznie odszedłem do dziennikarstwa. Pracowałem w „Życiu Literackim”, zajmowałem się doskakiwaniem do pułapu cenzury. Tym w czasach komunistycznych zajmowali się dziennikarze, którym w ogóle o cokolwiek chodziło. Jak się doskoczyło, to jakiś komunikat się przemyciło i było się z siebie dumnym. Jak się zaczął strajk w Gdańsku - ja akurat wróciłem z podróży dookoła świata, którą sam sobie zafundowałem, pracując kilka miesięcy w Australii...

Jak w tamtych czasach udało się panu zorganizować podróż dookoła świata? Co z paszportem, z wizami?

Paszport dostałem, z wizami był większy problem, bo - choć miałem wizę amerykańską - przez to, że przedłużyłem pobyt w Australii, wiza się kończyła i Amerykanie nie chcieli mi jej przedłużyć. A w tej Australii siedziałem, żeby więcej zarobić, pracowałem fizycznie, głównie na budowie u Włocha. Ciężka to była praca, ale pięć australijskich za godzinę wtedy płacili, a dolar australijski stał wyżej, niż amerykański. W każdym razie - wracając do strajku w stoczni - ze względu na ten problem z wizą amerykańską skróciłem pobyt i dzięki temu, dwa tygodnie przed strajkiem, statkiem wróciłem do Gdyni. Myślę sobie: przecież jestem gdańszczaninem. Nie miałem żadnych problemów z wejściem do stoczni, a pierwszą (no, może drugą) osobą, którą w niej spotkałem, był Lech Bądkowski. No więc Lech, dawny cichociemny, mówi do mnie zwięźle: o, dobrze, że jesteś - będziesz do nas pisał. No więc napisałem kilka tekstów do biuletynu Solidarności.

A jak pan trafił do dyplomacji?

To że zostałem konsulem, zawdzięczam Jarkowi Kaczyńskiemu - tylko że on o tym nie wie. Otóż w 1989 roku zaczął ponownie wychodzić „Tygodnik Solidarność”. Pracowałem tam, a to wtedy było największe pismo w Polsce, nakład miało oszałamiający, ze 400 tysięcy. Do ekipy dołączył Jarosław Kaczyński, został redaktorem naczelnym, wziął ze sobą kilku dziennikarzy z dorobkiem. Ale w pewnym momencie przeczytałem w tygodniku obrzydliwy tekst podgryzający rząd Mazowieckiego. Idę do Kaczyńskiego, mówię: Jarek, słuchaj (bo wszyscy na „ty” byliśmy), ten tekst jest straszny. A Jarosław na to, że mam rację. Ale za dwa tygodnie - to samo, znów jakaś niepotrzebna krytyka rządu. Znów idę więc do Kaczyńskiego, a on znów: Jurek, masz rację. Za trzecim razem, gdy ukazał się tekst jeszcze gorszy, trzasnąłem drzwiami redakcji.

Jaki to ma związek z dyplomacją?

Znalazłem się na ulicy Czackiego w Warszawie - tam była redakcja - i myślę: kurczę, co ja będę teraz robił? Dowiedziałem się, że mój przyjaciel, Kazio Dziewanowski, został ambasadorem Polski w USA. Myślę sobie: może się mu przydam. I w ten sposób zostałem konsulem generalnym w Nowym Jorku. Siedziałem tam długo, prawie siedem lat, bo nikt nie chciał tej placówki - bali się Polonii i Żydów. A mnie się z Żydami bardzo dobrze układało. Wróciłem w 1997 roku.

Do Tajlandii wyjechał pan dopiero ponad dwa lata później.

Ile razy wyjeżdżałem, solidaruchy były u władzy, a jak wracałem - wręcz przeciwnie. Więc jak wróciłem z Nowego Jorku, to MSZ tylko czekał, aż oddam paszport dyplomatyczny. Ale potem AWS wygrało wybory, Geremek był ministrem spraw zagranicznych, poszedłem do niego, bo znaliśmy się dość dobrze. Zapytał mnie: panie Jerzy, jaką placówkę chciałby pan objąć? Odpowiedziałem, że jakąś w sferze anglojęzycznej. A Geremek na to: „panie Jerzy, tak skromnie? Ja bym pana widział w Rosji”. Myślę sobie: rany boskie, pić wódkę potrafię, ale Rosjanie piją lepiej. Ale ostatecznie wylądowałem w Tajlandii. Jak wróciłem, minister Meller chciał mnie wysłać do Pakistanu, byłem już z nim po słowie, ale wtedy Lepper wszedł do rządu, a Meller zrezygnował na znak protestu. Minister Fotyga, z którą jeszcze rozmawiałem, postawiła mi takie warunki, że powiedziałem: nie, dziękuję.

Jakie?

Że najpierw mam zostać pełnomocnikiem ds. dobrego imienia Polski za granicą. Wie pani, władza robi głupoty, a ja mam za nich świecić oczami? A jak przyszedł Sikorski, kulturalnie powiedział, że ze względów metrykalnych wykorzystywać mnie nie będą. Z peselem nie wygrasz. Ale mieszkałem wtedy sobie spokojnie, sam, w tym domu w Beskidzie Wyspowym...

Żona, jeśli mogę zapytać, umarła?

Nie. Istnieje coś takiego jak rozwód. I istnieje też coś takiego jak męska niewierność. Zbytnio mnie nosiło, tak powiem. Moja obecna żona mieszka w Krakowie, jest w pełni sprawna, sporo młodsza ode mnie. Wynajmuje mieszkanie, żyje pełnią życia. I bardzo dobrze.

Czyli dwie żony pan miał.

Trzy. To jest trzecia żona. Powiedziałem już pani: zbytnio mnie nosiło.

I z tą trzecią też nie jesteście razem?

Znamy się, spotykamy, kochamy - ale nie mieszkamy razem. Ona by musiała się mną opiekować, po co jej to?

Ma pan 80 lat. Czy to jest czas refleksji, pewnych podsumowań?

Niestety, do pewnego rozumu człowiek dochodzi dopiero na starość. Na przykład dopiero na starość uczy się panować nad cielesnością. A jak już się nauczy, jest za późno.

Czegoś jeszcze pan żałuje?

Zawsze można czegoś żałować. Ale dziękuję Bogu za życie pełne wrażeń i w sumie udane. Nieraz robiłem głupstwa, każdy robi, ale to dramat Fausta: nie da się tak, żeby być młodym i mądrym jednocześnie.

Poza tą mądrością widzi pan jakieś plusy starości?

Widzę więcej minusów. Ale robię swoje.

Artykuł pochodzi z piątkowego wydania Gazety Krakowskiej.

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.