Ja wiem, że pójdę do nieba. Bo w piekle już byłem

Czytaj dalej
Fot. Dominika Cicha
Dominika Cicha

Ja wiem, że pójdę do nieba. Bo w piekle już byłem

Dominika Cicha

O dobrych ludziach z Auschwitz i kanapkach, które uratowały mu życie - opowiada Marian Wach, były więzień obozów Auschwitz, Buchenwald i Ravensbrück. Mimo 90 lat wciąż jeździ do Niemiec, by dawać świadectwo młodzieży.

Jak to możliwe, że 16-letni chłopak, który nie należy do żadnej organizacji, zostaje więźniem politycznym? Co stało się 28 maja 1943 roku?

Ośmiu gestapowców zapukało do drzwi i zapytało moją mamę: „Gdzie jest twój syn, ten niebezpieczny bandyta?”. Wymknąłem się z domu, bo wiedziałem, że jak „bandyta” to kulka w łeb. Zabrałem ze sobą motykę, żeby w razie czego powiedzieć, że idę obsypywać ziemniaki. Nie wiedziałem, że cała wieś jest obstawiona tak, że nawet mysz by nie uciekła. Nagle kula przeleciała mi koło ucha i usłyszałem „hände hoch!”. Potem Jakubowski, polski granatowy policjant, puknął mnie kolbą w czoło i polała się krew. Do dziś mam wklęsłą czaszkę. Spytał: „Jak się nazywasz, czegoś się nie zatrzymał?”. Ponieważ słyszałem wcześniej, że jestem bandytą, zmieniłem swoje nazwisko. Podałem: Myszka.

Ze strachu zmienił pan nazwisko, a policjant potraktował je jako pseudonim…

Ja wtedy nie wiedziałem nawet, co to jest pseudonim. Skończyłem cztery klasy szkoły podstawowej, nie należałem do żadnej organizacji, nawet nie wiedziałem o jej istnieniu. Byłem Bogu ducha winien…

Więc - tak naprawdę - dlaczego pana aresztowali?

Do dziś nie wiem, czym zawiniłem… Była w naszej wsi pewna kobieta, Bronisława. Jej mąż podpisał folkslistę, a ona podobno łajdaczyła się z Niemcami. Poszła na rękę władzy i oskarżyła mnie, mojego kolegę Mariana Bodka i czterech kolegów mojego ojca o ścięcie słupów telefonicznych, nielegalne posiadanie broni i przynależność do ruchu oporu. Ta kobieta groziła potem, że jeśli jej się coś stanie, cała wieś pójdzie z dymem. Nie podjęto decyzji o jej likwidacji, bo było zbyt duże ryzyko.

Gdyby nie ona, pewnie pana życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Wybaczył jej pan?

Nie. Jako katolik powinienem, ale to za ciężka sprawa. Jakby zrobiła to tylko mnie, to może bym wybaczył. Ale doniosła też na Bartosiewicza, niewinnego ojca samotnie wychowującego siedmioro dzieci. Jak miała sumienie?

Tamtego dnia, gdy założyli panu kajdanki, pomyślał pan, że to już koniec?

Spojrzałem w niebo, bo wiedziałem, że idę na śmierć. Skuli mnie razem z Marianem Bodkiem i zaprowadzili do młyna. Stała tam nieużywana studnia, ogrodzona akacjowymi kijami. Tak nas bili tymi kijami, że nie mogliśmy utrzymać się na nogach. Zatłukliby nas żywcem, gdyby nie to, że nagle padł strzał. Okazało się, że strzelali do mojej siostry Janiny, która się temu wszystkiemu przyglądała z rowu. Nie wiem dlaczego, ale zaraz potem przestali nas bić.

Nie spodziewał się pan, że to dopiero początek…

Byłem zalany krwią. Wszystko spuchnięte - ręce, nogi. Zabrali mnie i Mariana do miejskiej łaźni. Tam nasi ojcowie przekupili żandarmów i podali nam czystą odzież. Potem zaprowadzono nas do aresztu. Mnie zamknęli w celi nr 1 - celi śmierci. Beton i ciemno, taka nora. Na drugi czy trzeci dzień zabrali mnie do gestapo. Ustawili coś w rodzaju „kozła”, przywiązali mi ręce i nogi i zaczęło się przesłuchanie. Bili pejczami po całym ciele, ale nie będę o tym mówił. Okropność. Gdybym naprawdę czymś był, tobym się przyznał. Ale jak ja miałem być przestępcą?

W czerwcu 1943 r. przewieziono pana na Pawiak. Jak wyglądało to więzienne życie?

Zamknęli nas w celi nr 230. Leżały tam sienniki, niby ze słomy, ale była to prawie sieczka. Gnieździły się w nich tysiące pcheł. Atakowały ciało. Pewnego dnia przewieziono nas do głównej siedziby gestapo na Szucha. Tam rozpoczęło się kolejne przesłuchanie. Mówili, że jak się przyznam, to przestaną bić, ale przecież nie miałem do czego się przyznać! Po południu zamknęli mnie w celi śmierci nr 256. Tam się tylko modliłem…

Kiedy trafił pan do Auschwitz?

5 sierpnia 1943 r. zawieźli nas na stację Warszawa Główna i wepchnęli do wagonu. Myślałem o ucieczce - taka możliwość była. Ale zapowiedzieli, że za jakiekolwiek wybryki zostanie rozstrzelana rodzina.

Co pan zobaczył, gdy pociąg się zatrzymał?

Przywieźli nas nad ranem, 78 więźniów. Psy, automaty, kopniaki. Biegliśmy truchcikiem. Otworzyła się brama. I co? Niemców nie ma, nikogo nie ma. Myślimy: co się stało? O 5.00 usłyszeliśmy gong. Wysypało się kilka tysięcy więźniów. Można było chodzić, rozmawiać, więc pojawiła się nadzieja życia.

Jak zapamiętał pan przyjęcie do obozu?

Funkcyjni więźniowie każdemu wybijali na lewym przedramieniu numer obozowy. Ja otrzymałem: 135701. Następnie każdego golono z wszystkich miejsc owłosienia. Sprawdzali, czy ktoś jest obrzezany, zaglądali do ust. Po oględzinach kazali nam się umyć i wydali nam „pasiaki” - spodnie, koszulę, marynarkę, okrągłą czapkę, kalesony i buty drewniaki.

Mówili, że jak się przyznam, to przestaną bić. Tylko że ja nie miałem się do czego przyznać, bo nic

Jak wyglądał dzień w Auschwitz?

O piątej była pobudka i słanie łóżek - musiały być równe jak pudełka od zapałek! Potem mycie i śniadanie, czyli 15 dag chleba, czasem kostka margaryny i pół litra lury, niby-kawy. Wychodziliśmy przed blok i musieliśmy wykonywać różne ćwiczenia, „padnij - powstań”, „żabki”. Potem szliśmy do pracy. Mnie i kolegę przydzielili do Auschwitz III Buna-Werke. Ponieważ nie miałem żadnego zawodu, dostałem się do komanda murarskiego. Mój kapo Wili Besch powtarzał: „Marian, nie rób nic, ale pilnuj się, żeby tego nie widzieli esesmani”.

Z 375 dni spędzonych w obozie, 205 spędził pan w szpitalu. Jak do tego doszło?

12 grudnia 1943 r. dostałem 41 stopni gorączki i upadłem na Appelplatzu. Zanieśli mnie do obozowego szpitala, tzw. Krankenbau. Tam trafiłem na polskiego lekarza Antoniego Makowskiego. Powiedział od razu: „Mów mi Antek”! Miał trochę ponad 30 lat. Ale przez gardło by mi nie przeszło, żeby powiedzieć lekarzowi po imieniu!

Na co pan zachorował?

Miałem wodę w dwóch płucach. Doktor Makowski kombinował dla mnie zastrzyki, bo działał w obozie ruch oporu i zza drutów dostarczali nam leki. Lekarz zapowiedział operację na następny dzień. Miał mi włożyć do płuca gumową rurkę, żeby woda mogła wypływać na zewnątrz. A ja w nocy, z ogromnym wysiłkiem wykrztusiłem pełną miskę flegmy. Podejrzewam, że wrzód z ropą pękł. Operacja była już niepotrzebna.

W szpitalu odbywały się selekcje...

Przyjeżdżał elegancko ubrany lekarz. Tych, co się nie nadawali albo za długo leżeli, pakowano do suki. Ja byłem tak słaby, że bym się nie podniósł, więc na pewno trafiłbym do krematorium w Brzezince. Ale dr Makowski zdążył mnie wsadzić do trupów.

Co zrobił??

Położył mnie w pomieszczeniu, w którym leżały ciała zmarłych pacjentów. „Nie żyjesz i koniec!” - powiedział. Leżało tam chyba 6 trupów. Jak już odjechali - trwało to ok. godziny - sanitariusze przynieśli mnie z powrotem do łóżka. Dopiero po wojnie, jak odszukałem tego lekarza w Warszawie, to mi powiedział: „Ja ratowałem szczególnie młodych, dlatego i ciebie, Marianku, syneczku”.

Czy któreś z obozowych doświadczeń jeszcze tak silnie zapisało się w pańskiej pamięci?

W obozie codziennie wieszali, palili, unicestwiali. Ale dwa zdarzenia pamiętam szczególnie. Widziałem, jak przywieźli Polaka, który pół roku wcześniej uciekł z obozu. Złapali go w Krakowie. Zgolili mu głowę. Miał na sobie tarczę z napisem: „No cóż koledzy, jutro będę powieszony”. Można było mu pomóc? A skąd! Prowadzali go po obozie, żeby wszyscy widzieli, jak kończy się ucieczka, a potem powiesili. Byłem bardzo blisko szubienicy. Postawili go na stołku i zakneblowali usta, więc nie mógł nic wyraźnie powiedzieć. Ale ja słyszałem, jak wymamrotał: „Pomścijcie bracia faszyzm”. Dlaczego go pamiętam? Bardzo długo się szarpał. Esesman pociągnął go w końcu za nogi i skończył życie.

A drugie wydarzenie?

Niemiecki kapo Wili Besch zebrał czterech czy pięciu mężczyzn koło mojego łóżka w namiocie. Po chwili skoczył na jednego Niemca, złapał go za ręce i nogi, i trzymał, aż ten skonał. „Nikt nic nie widział” - krzyknął. Wzięli trupa na wózek, zawieźli do pieca i po krzyku.

Kim był ten człowiek?

Prowokatorem-donosicielem.

A co stało się z pana kolegą, Marianem Bodkiem?

Zdziesiątkowali go. Kiedy jeden więzień uciekł, dziesięciu szło za to na śmierć. Wracałem wtedy z pracy i tylko mu pomachałem ze łzami w oczach, ale już szubienicy nie widziałem. Kiedy wróciłem do domu, powiedziałem jego rodzicom, że został powieszony. Zamówili mszę za jego duszę. A on 16 lipca 1945 r. przychodzi do domu. Wyobraża sobie pani? To znaczy, że kłamałem! Okazało się, że Marian uciekł i schował się do obozowej łaźni.

Z Oświęcimia trafił pan do Buchenwaldu.

15 sierpnia 1944 r., kiedy zbliżała się Armia Czerwona, wszystkich więźniów-Polaków skierowano właśnie do Buchenwaldu. Dostałem tam numer 79444. Po dwóch dniach kilkuset z nas skierowano do „Dory” - obozu koncentracyjnego, który był filią Buchenwaldu. Tam produkowano rakiety V-1 i V-2.

Czy tam też udało się panu spotkać dobrych ludzi?

W tym obozie miałem naprawdę dużo szczęścia. Majster Jochan Kamman, który nas nadzorował, przynosił mi kanapki. Nie dawał ich do ręki, tylko chował w jakąś dziurę, a ja zjadałem je w ubikacji. Niech mi pani wierzy, że on tak się jakoś zaprzyjaźnił ze mną, bo jego syn też miał 17 lat. Powiedział mi kiedyś: „Hitler jest wielką świnią i największym bandytą na świecie. Tylko trzymaj pysk!”. Jego kanapki uratowały mi życie. Nogi bym mu ucałował.

W „Dorze” masowe mordowanie więźniów też było na porządku dziennym?

W tym obozie tysiące więźniów umarło z głodu. Ale pewnego dnia zrodził się też bunt, za który wielu otrzymało karę śmierci. Pracowałem wtedy bardzo blisko szubienicy i widziałem, jak co godzinę wieszali 4 więźniów. Powiesili ich około 300.

5 kwietnia 1945 roku wysłali nas, 500 więźniów, do Ravensbrück. Po 10 dniach drogi pieszo i pociągiem zostało nas już tylko 80. Jakim cudem ja przeżyłem? Byłem dobrze zbudowany. Żaden mróz, żaden deszcz był mi niestraszny. Tak jak mojemu ojcu, który przyszedł z Rosji na piechotę. A taki, co był wychowany w pieleszach, ile mógł wytrzymać?

30 kwietnia 1945 r. odzyskał pan wolność. Jak wyglądał powrót do domu?

Wróciłem w stanie opłakanym. Zaskorupiały, egzema, zarost, gruźlica, padaczka. Wstąpiłem do cioci koło stacji kolejowej. Zobaczyłem moją siostrzenicę Helę, studentkę. „Pochwalony!” - mówię, a ona: „Kto pan?”. Dostałem pół jajka, herbatę, jakieś ciastko. Położyli mnie spać. Podobno miałem otwarte oczy i usta, a oddech konającego. Dali znać do rodziców, że jutro przyjadę.

Kto pana przywitał?

Wyszło pół wsi. Ze stacji do domu miałem około 2 kilometrów. Niedużo, ale co 50 metrów musiałem odpoczywać. Nikomu nie przyszło do głowy wziąć taczkę. Szedłem ze 3 godziny. W końcu wyszła mama z bratem Tadkiem.

Ważył pan wtedy 38 kilogramów.

Padaczkę wyleczyłem, płuca wyleczyłem. Musiałem jeść jakieś zupki, kaszkę mannę, takie tam. Ojciec łapał psy i robił z nich smalec, a mnie wmawiano, że to tran. Ktoś podpowiedział, że trzeba jakieś szyszki jeść, czubki z młodej sosny. Mama to gotowała i dawała mi do picia na płuca.

Pomogło?

Tak naprawdę po latach wyleczyłem się streptomycyną, a nie szyszkami czy smalcem. Brat żony był pilotem w Dywizjonie 303. Jego żona przysyłała mi leki z Londynu.

Ale ta streptomycyna przysporzyła też panu kolejnych kłopotów…

Dostawałem ją w paczkach zagranicznych, więc zajęła się mną bezpieka. Zrobili mnie szpiegiem. Nie zmyślam. To był rok 1950. Dostałem wezwanie do bezpieki. Taki gówniarz, młodszy ode mnie krzyczy: „Przyznajecie się do związku mającego na celu zbrodnię przeciwko państwu ludowemu?”. Dostałem jakiegoś szału. „Jak macie rozstrzelać, to rozstrzelajcie teraz!” - zawołałem. Jakoś mnie stamtąd wypuścili, ale nie dostałem pracy.

Czy po tym wszystkim udało się panu znaleźć miejsce na ziemi?

Ożeniłem się, pojechałem na Kujawy. Nauczyłem się prowadzić gospodarstwo, które przepisałem potem synowi. Córki wykształciłem.

I teraz, gdy ma pan prawie 90 lat, wciąż odwiedza pan miejsca największego cierpienia z czasów II wojny światowej. Skąd bierze pan siłę?

Słyszałem te jęki, widziałem, jak unicestwiali ludzi. To było piekło na ziemi. Wie pani, ja i tak pójdę do nieba, bo w piekle już byłem. Teraz mam szczególny obowiązek o tym mówić. Jestem żywą historią. Dlatego opowiadam o tym młodzieży niemieckiej.

A polskiej nie?

Jeździłem na zaproszenia szkół, ale młodzież mówiła: „Co ten dziadek opowiada?”. Nie chcieli wierzyć. Więc w końcu przestałem do nich jeździć. W Niemczech to co innego. Kiedy mówię, to muchę można usłyszeć. Pytają: „Dlaczego rodzice nam o tym nie powiedzieli?”. Więc do Niemiec jeżdżę co roku. I będę jeździł, dopóki będę mógł.

Boi się pan śmierci?

Nie boję się. Wie pani co? Ja już dawno powinienem być w grobie.

Dominika Cicha

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.