Anita Czupryn

Emilian Kamiński: Franciszek Pieczka był kapłanem aktorstwa

Emilian Kamiński: Franciszek Pieczka był kapłanem aktorstwa Fot. Adam Jankowski
Anita Czupryn

Bezwzględnie odszedł ktoś niepowtarzalny. Nie da się powiedzieć, że jest gdzieś drugi Franciszek Pieczka. Nigdzie. Nie ma i nie będzie takiego drugiego – Emilian Kamiński, aktor, reżyser i twórca Teatru Kamienica wspomina zmarłego aktora.

Jest taka jedna cecha, za którą kochał Pan i podziwiał pana Franciszka Pieczkę?

Jest ich wiele. Przede wszystkim – za to, jaki był.

Jaki?

Pan Franciszek był jednorodny. Rzadko zdarza się taki człowiek, o którym można nie mieć wątpliwości.

Powiedział Pan o nim – mężczyzna kodeksowy.

Tak, tak. Kodeksowy. Tu nie było wątpliwości. Pan Franciszek to po prostu kodeksowy mężczyzna. Nazywałem go drzewem. Dla mnie to był człowiek-drzewo. Wzięło się to stąd, że ja w ogóle mam do drzew szczególny sentyment.

Pamiętam. Rozmawialiśmy raz o tym.

W dzieciństwie miałem, proszę pani, wujka. To był starszy brat mojej mamy. Nazywałem go wujek-drzewo. Powiem pani, że przez wiele lat nie mogłem spotkać drugiego takiego człowieka. Aż spotkałem pana Franciszka. To drugi człowiek-drzewo. Mam nadzieję, że niektórzy ludzie zrozumieją, o czym mówię. A ci, którzy nie zrozumieją, mogą się po prostu zastanowić.

Mogę powiedzieć, jak ja rozumiem?

Proszę bardzo.

Człowiek-drzewo to ktoś mocno osadzony w ziemi i bardzo otwarty na niebo.

O, to, to! Tak jest. Gałęzie ma rozłożone. One z nieba, z kosmosu biorą siły. A z ziemi korzenie biorą soki. Bardzo dobre porównanie. Muszę pani powiedzieć, że pan Franciszek we mnie jest i pozostanie na zawsze. On nie umarł, on jest. Poznaliśmy się, jesteśmy sąsiadami, on w Falenicy, ja w Józefowie, współpracowaliśmy ze sobą. Pan Franciszek grał u mnie jedną ze swoich ostatnich ról, mianowicie w sztuce radiowej, słuchowisku o Bitwie Warszawskiej „Niepokonani 1920”. Sztuka powstawała w Kamienicy, w naszym studiu nagrań. Pan Franciszek, jako narrator, zwraca się w niej do młodych ludzi, opowiada o Cudzie nad Wisłą. Przy tej okazji chciałbym przyznać, że bardzo doceniam ideały plemion indiańskich, afrykańskich, czy innych, w których nad wyraz szanowani byli ludzie starsi. Proszę zwrócić uwagę, jak traktowany tu był człowiek – senior.

Doceniano jego doświadczenie i mądrość.

Tak. W tych cywilizacjach człowiek stary jest na górze. Na czele. Jest wodzem; jest najważniejszy. Dla mnie kimś takim jest pan Franciszek. Jest wodzem. Jest znakiem czasu, do którego można się odwołać. Jest mędrcem. Trochę taki stosunek miałem do profesora Bardiniego, czy do pana Holoubka. Ale nasza materialna cywilizacja, która wymaga czynu, na przykład – zarabiania pieniędzy – ona nie szanuje takich ludzi. To źle. Bardziej podoba mi się stosunek rdzennych ludów do starych ludzi, niż to, co mamy współcześnie, gdzie starych ludzi odsyła się do domów starców – niech tam dożywają swoich lat, bo są niepotrzebni. Otóż nie! Oni są najbardziej potrzebni! I coś takiego właśnie – łącząc tę opowieść – jest w narratorze, w którego wcielił się pan Franciszek, a który zwraca się do młodych ludzi. Ten narrator mówi o Bitwie Warszawskiej w taki sposób – co było strasznie ważne – aby ci młodzi ludzie nie zapomnieli o tamtych młodych, 16-latkach, którzy życie oddawali, żebyśmy my dzisiaj mogli funkcjonować.

Jakie było Panów pierwsze spotkanie? W jakich okolicznościach? Pamięta Pan?

Pierwsze nasze spotkania odbyły się w sklepie żelaznym w Falenicy. A i potem często się tam spotykaliśmy i prowadziliśmy rozmowy na temat śrub, gwoździ, łączeń hydraulicznych. Ja akurat byłem biegły w hydraulice i panu Frankowi podpowiadałem rozwiązania hydrauliczne, a on mi inne. Rozmawialiśmy o farbach. Sprzedawca był tak uprzejmy, że dawał nam skrzynki. Myśmy siedzieli na tych skrzynkach i rozmawialiśmy. Oczywiście były też inne tematy. Ale generalnie, to były rozmowy w sklepie żelaznym. Chyba ten sklep istnieje jeszcze do dzisiaj. W PRL takich sklepów nie było wiele, zaopatrzenie też było, jakie było. Ale nasze rozmowy ze sklepu żelaznego były bardzo fajne. Czasem siedzieliśmy ponad godzinę i rozmawialiśmy. Rzadko na tematy teatralne. Raczej na te, dotyczące życia, przyrody. Dlatego wtedy od razu rozpoznałem, że jest to człowiek-drzewo.

Zaskakująca historia. Myślałam, że spotkaliście się Panowie po raz pierwszy w teatrze, albo gdzieś w związku z wykonywanym zawodem aktora.

Nie. Tylko raz współpracowaliśmy, właśnie przy słuchowisku radiowym, o którym wspomniałem. Natomiast znaliśmy się prywatnie. Moja żona Justynka, pracowała z panem Franciszkiem w Teatrze Powszechnym; ja z nim nie pracowałem, po prostu znaliśmy się prywatnie. Z aktorami bywa raczej odwrotnie – pracuje się z nimi, ale prywatnie nie ma się z nimi nic wspólnego. Z panem Franciszkiem prywatnie miałem wiele wspólnego, a zawodowo poza słuchowiskiem, które reżyserowałem, to już nie.

Ale doskonale wiedział Pan, kim jest Franciszek Pieczka, znał jego niezapomniane role. Starsze pokolenie pamięta go pewnie przede wszystkim jako Gustlika w „Czterech pancernych i psie”. Ale udało mu się z tej pamiętnej roli wyjść i stworzyć też inne wspaniałe kreacje. Podobnie, jak Januszowi Gajosowi udało się wyjść z roli Janka. Nie wszystkim się udaje.

Nie można tu mówić o kompetencjach aktora. To się dzieje w zakresie widzów; to oni tak pauperyzują aktora, robiąc z Janusza Gajosa Janka z „Pancernych..”, a pana Franka – Gustlika. Aktor wykonuje rolę, a widzowie oceniają, często doklejając „łatkę”. Mają prawa tak robić, utożsamiać aktora z rolą.

Są jednak aktorzy, którym z tej jednej roli nie udało się już wyjść. Na przykład Stanisław Mikulski na zawsze już w naszej świadomości pozostanie Hansem Klossem, a Andrzej Kopiczyński – tytułowym czterdziestolatkiem.

Proszę spojrzeć na to od strony zawodowej. Czym się różni Gustlik od Jańcia Wodnika, czy od Mateusza z filmu „Żywot Mateusza”? Różnią się diametralnie. Tu chodzi o warsztat. Pan Franciszek był aktorem z urodzenia. Prawdziwy talent, po prostu. On się umiał przedzierzgnąć, przeobrazić. Polecam czytelnikom, którzy będą czytać ten wywiad, żeby poszukali monologu pana Pieczki z „Żywotu Mateusza”, kiedy mówi o Bogu i o diable. I o dzisiejszej cywilizacji. Jest to tak bolesne, tak trafne, tak pięknie przez niego podane, z taką skromnością, a jednocześnie z tą prawdą drzewa. Puszczam to sobie co pewien czas, żeby… Wie pani, żeby nabrać paliwa. Ja wiem, że w tym filmie występuje Franciszek Pieczka, wiem, że to jest ten wspaniały rozmówca ze sklepu żelaznego. Ale wiem też, że to jest Mateusz. To jest tego rodzaju aktorstwo. Pan Franciszek bardzo mocno wchodzi w rolę, wypełnia tę rolę sobą, a potem z niej wychodzi, idzie w inną rolę. A potem jest zwyczajnym panem Frankiem, który odwozi wnuki do szkoły, albo coś sobie majsterkuje w ogrodzie, czy swoim warsztacie w Falenicy. Rzecz polega na bogactwie osobowości.

Rola Mateusza to dla Pana największa rola Franciszka Pieczki?

Ja bym nie kategoryzowałbym, dlatego że wszystko, co widziałem w wykonaniu pana Franciszka Pieczki, było naprawdę godne. Wspaniałe. Wszystko! Nie odpuścił niczego, żadnej roli. Nawet takiej drobnej roli w „Locie nad kukułczym gniazdem”…

… Indianina. Wspaniała rola!

Wspaniała! Tak że widzi pani. Nigdy nie ujrzałem pana Franka w czymś, o czym mógłbym powiedzieć: „O, to mu się nie udało”. Nie. On wchodził w rolę całym sobą. Niezwykłym głosem. Sposobem zawieszania głosu, zmianą. Ileż tam się dzieje! Pamiętam, jak dostał raz nagrodę, nie pamiętam, z radia może. Odbierając ją powiedział parę zdań. Były one tak dowcipne, tak doskonale aktualne, ale podane w sposób przewrotny. Pomyślałem: „O cholera, jak on to umie w taki zawoalowany, ale inteligentny sposób powiedzieć”. Jego wypowiedź dotyczyła spraw politycznych, ale potrafił zrobić to w tak niezwykle zręczny sposób. Talent!

To chyba reżyser Jan Jakub Kolski, wspominając współpracę z Franciszkiem Pieczką, powiedział, że były mu bliskie klasyczne wzorce zawodu aktora. Jakie to są wzorce?

To jest kodeks. To są proste rzeczy. Na przykład: aktor przychodzi przed przedstawieniem co najmniej godzinę wcześniej. Aktor się nie spóźnia. Aktor w odpowiednim czasie uczy się tekstu. Nie stwarza reżyserowi niepotrzebnych trudności. To jest szacunek dla sceny. Dla pana Franciszka scena była święta. Dzisiaj zdarzają się aktorzy, którzy wpadają do teatru, żeby zarobić paręset złotych, potem biegną do drugiego, żeby zarobić paręset złotych i do trzeciego po to samo. Dla pana Franciszka spektakl był czymś szczególnym. Czymś, do czego trzeba się przygotować, co trzeba zrobić rzetelnie, a potem, jak widz wyjdzie, pobyć samemu ze sobą, ochłonąć i dopiero iść do domu. A nie wylatywać z teatru, zanim jeszcze widzowie nie skończyli braw, jak to się czasami zdarza. Kiedy to aktor przylatuje tuż przed spektaklem, zakłada kostium, nabroi, nagada, lepiej czy gorzej i zaraz leci dalej. W tym nie ma święta. U pana Franciszka spektakl to było święto. Stosunek do pracy był bardzo rzetelny. To jest dawne aktorstwo; analiza tego, co się robi, rozmowa z reżyserem, a nie brykanie, że aktorowi fajnie wychodzi udawanie czkawki. To są bzdury; to pauperyzacja zawodu. Pan Franek, w tym co robił, był po prostu prawdziwym mistrzem.

Zatem co dzisiaj trudno pojąć młodym aktorom, jak Panu się wydaje?

Trudno im pojąć, że teatr i spektakl to jest coś wyjątkowego. Myślą, że aktorstwo to granie w serialu, przekazywanie informacji, pokazywanie lepiej lub gorzej wypudrowanej twarzy. Z wąsami lub bez wąsów, z pół brodą, z ćwierć brodą, z dłuższymi, krótszymi włosami, w takim czy innym ubraniu. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Duszy nie ma. Duszy. Pan Franek był nią przepełniony. Ona się z niego wylewała, rozumie pani? Jak żywica z drzewa. Jak sok z brzozy. Dziś biega się za blichtrem, za „popularką”, za czerwonym dywanem, za zasięgami Instagramie, najważniejsze jest. ile kto zarobił kasy, by kupić sobie coś jeszcze lepszego. I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze… A najważniejsze jest zrobić piękny spektakl. Zagrać piękną rolę. Oczywiście, pieniądze są ważne, ale one nie mogą być celem. One są tylko środkiem do osiągnięcia celu. Szczęścia nie dają. A na scenie najważniejsze jest, co aktor ma w środku, w duszy.

Był Pan na obchodach 90 urodzin u pana Pieczki…

… w Falenicy, rodzina zorganizowała mu piękną uroczystość. Występowaliśmy tam z moja żoną Justynką. Zaśpiewałem dla pana Franka „Kochaj mnie węglarko”, parodię piosenki Presleya. Jemu się to strasznie podobało! Dopiero, jak mu zaśpiewałem, uświadomiłem sobie, że węglarka, węgiel, Śląsk, ojciec górnik. Pan Franciszek miał być górnikiem! Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że dotknąłem tematu jego dzieciństwa. On był bardzo usatysfakcjonowany. Długo mi o tym mówił, dziękował, przytulał.

Rozmawiał Pan z nim o starości, o tym, na co się w życiu czeka?

Rozmawialiśmy o etyce aktorstwa. Bardzo nad aktorstwem ubolewał, bo to był, jak pani wie, zawód, o którym marzył od dziecka.

Między jednym a drugim pasaniem krów uciekał do kina.

Uciekał. Ale ojciec nie chciał dla niego takiej przyszłości. Dostawał więc lanie. Pod tym względem mieliśmy podobny życiorys.

O to właśnie chciałam zapytać – co było dla Panów wspólne?

Mój ojciec też, absolutnie nie akceptował mojego wyboru. Miałem identyczną sytuację. Nie udało się mojemu ojcu zabić tej mojej miłości do teatru. O tym też rozmawialiśmy z panem Frankiem. O miłości do teatru, do aktorstwa. Wie pani, kiedyś pani Zofia Mrozowska, moja wspaniała profesor na jednych zajęciach powiedziała nam tak: „Pamiętajcie dzieci, że ten zawód może być zawodem kapłańskim. Musicie sobie z tego zdawać sprawę, że to jest zawód kapłański”. To jest doskonałe skojarzenie – Franciszek Pieczka był kapłanem aktorstwa. Mówię o tym z całą odpowiedzialnością. Był nim w rolach swoich, w tym, jak je podawał, jak to przeżywał. Mam tu na myśli „Jańcia Wodnika”, „Żywot Mateusza”; mówię o tego rodzaju rolach.

Niezapomniany Stach Japycz w ukochanym, zwłaszcza przez młodych ludzi, serialu „Ranczo”! Kiedy go oglądałam w tej roli, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest to ktoś, kto zna jakąś tajemnicę. Grał tak, że świat wokół się rozpromieniał.

Tak, to bardzo dobre określenie. Bezwzględnie odszedł ktoś niepowtarzalny. Nie da się powiedzieć, że jest gdzieś drugi Franciszek Pieczka. Nigdzie. Nie ma i nie będzie takiego drugiego.

Jakie było Pana ostatnie spotkanie z Franciszkiem Pieczką?

Ostatnia była rozmowa telefoniczna. Zadzwoniłem do pana Franka z życzeniami na święta. Kilka miesięcy temu. Słyszałem już w jego głosie coś… nie było to cierpienie, tylko coś takiego, jakby już jedną nogą był tam. Takie miałem wrażenie, zresztą coś takiego zasugerował. Że już się układa do snu. Nie, to nie było pożegnanie. On się nie żegnał. To było tylko wrażenie. Nawet, jak wcześniej rozmawialiśmy o śrubach, to wie pani, rozmawiając o śrubach, mówiliśmy o życiu. Samo przebywanie z taką osobą jak pan Franek, spędzanie z nim czasu – takie miałem wrażenie – że to jakoś człowieka uszlachetnia. Mnie uszlachetniało.

Anita Czupryn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.