Agata Chrobot

Chany i jego „trampek” to nierozłączni kompani podróży. Pińczowianin trabantem objeżdża Europę

Michał Chanas - mieszka i pracuje w Pińczowie. Ma trzy wielkie miłości: trabanty, podróże i opuszczone miejsca. Fot. archiwum prywatne Michał Chanas - mieszka i pracuje w Pińczowie. Ma trzy wielkie miłości: trabanty, podróże i opuszczone miejsca.
Agata Chrobot

Podróż - słowo zapisane na papierze jest jak każde inne. Nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy siedzi się naprzeciw człowieka, który zwiedził trabantem pół Europy. Nabiera sensu także wtedy, gdy ten człowiek dzwoni i pyta: „Może pojedziemy na kawę do Wenecji?”, a ty wiesz, że on nie żartuje.

Chany i jego „trampek” - to już było
Mówią na niego Chany, a na jego samochód „trampek”. Chodzi o Michała Chanasa, pińczowianina, który swoim trabantem (z 1991 roku) zwiedził kilkanaście krajów Europy.

- Trabant, którym jeżdżę był w mojej rodzinie i w Pińczowie od nowości. Z salonu kupił go wujek, później trafił w ręce mojego taty, i wreszcie w moje. Właściwie go nie chciałem, ale musiałem nim jeździć zaraz jak zdałem prawo jazdy - wspomina Michał Chanas. I dodaje: - To były czasu, gdy nie miałem internetu, więc chodziłem do urzędu miejskiego, albo do kafejek i tam śledziłem stronę cartontrabant.pl albo oglądałem zdjęcia z różnych zlotów. Tym sposobem znalazłem informację o zlocie w Bieszczadach. Okazało się, że to jest 500 w dwie strony kilometrów od Pińczowa. Odpuściłem sobie, bo pomyślałem, że nie da rady tak daleko pojechać siedemnastoletnim samochodem.

Wszystko zaczyna się od trabantów
Pomysł zrodził się w głowie Chanego i nie chciał z niej wyjść. Tego samego roku pojechał na zlot do Krakowa, a następnego w lutym na pierwszy zlot za granicą - do Czech.

- Wtedy, w Czechach tak naprawdę poznałem innych miłośników trabantów. Było tam może 30 Polaków, więc trzymaliśmy się razem. I okazało się, że najpierw lubi się trabanty, a z biegiem lat ludzi, którzy te trabanty mają. Teraz jest tak, że jedziemy większą grupą na drugi koniec Polski, bo jakiś nasz znajomy ma ślub, albo na przykład - osobiście od jakiś siedmiu lat sylwestra raz spędzam w Pińczowie, raz w Gdyni u mojego przyjaciela Jędrka. Po tylu przejechanych kilometrach zmienia się odczuwanie odległości i znaczenie słowa „daleko” - mówi Michał Chanas.

500 kilometrów to już niedaleko
Rumunia, Słowenia, Słowacja, Ukraina, Niemcy, Włochy, Czechy, Estonia, Łotwa, Litwa, Chorwacja, Austria - we wszystkich tych krajach Chany i jego „trampek” już byli.
Zaczęło się od Czech, później były zloty organizowane w Polsce. I tym sposobem zrobił się 2012 rok. - Oglądałem Teleexpress i Maciej Orłoś powiedział, że w Rumunii będzie organizowany zlot trabantów. Pomyślałem - jak to o zagranicznych zlotach mówią w telewizji, a o polskich nie? Tak nie mogło być . Pojechaliśmy tam, żeby zaznaczyć, ze w Polsce też są trabanciarze. Stamtąd wybraliśmy się nad Morze Czarne, bo było już niedaleko - 500 kilometrów - wspomina Michał Chanas.

Pińczowianin swoje podróże planuje z półrocznym wyprzedzeniem. Zazwyczaj trawają one kilka dni, a nawet dwa tygodnie. Mierzy się je w kilometrach, a nie w liczbie zwiedzonych miejsc. Najdłuższa trasa, w jaką się wybrał liczyła około 4 600 kilometrów. Prowadziła przez Litwę, Łotwę i Estonię. Często w podróżach towarzyszą mu: przyjaciel Jędrek (który odegrał bardzo ważną rolę w życiu Chanego i dalej o nim piszę), znajomi z całej Polski, ale także z zagranicy. - Szukam na mapie dziwnych punktów geograficznych - takich jak największa wyspa w Estonii, czy Hel. Później wsiadam w trabanta, jadę tam, żeby móc wrócić, spojrzeć na mapę, na ten punkt i móc powiedzieć, że ja tam byłem - mówi Chany.

Podróż to przygody
Gdziekolwiek Chany i jego „trampek” się pojawią wywołują pozytywne emocje. Raz - dlatego, że Michał Chanas taki już jest - pozytywny, dwa dlatego, że zazwyczaj trabant wszystkim się podoba. - Jak byłem w Estonii ludzie strasznie się dziwili i pytali co to za samochód, bo nigdy takiego na oczy nie widzieli. Przeważnie to jest tak, że machają do nas, robią sobie zdjęcia i pytają ile kosztował - mówi pińczowianin.

- Miałem na trasie też kilka awarii. Kiedyś jechaliśmy serpentynami górskimi w Rumunii, a później drogą, gdzie była straszna dziura i najeżdżając na nią urwał mi się wahacz. Mówię przerażony do mojego kolegi „Bolek wahacz!”. Sprawdziliśmy co się dokładnie stało. Nie dało się dalej jechać. Nasze koleżanki poszły w kierunku pobliskiej stacji paliw i okazało się, że jest tam niedaleko spawacz. Jakoś na migi go przekonały, żeby mi pomógł i po dwóch godzinach mogłem jechać dalej. Raz zderzyłem się w tunelu z innym kierowcą i stłukło mi się lusterko, ale posklejałem taśmą i jechaliśmy dalej. Raz zepsuł mi się rozrusznik i za każdym razem jak zgasiłem silnik, a potem chciałem go odpalić moi znajomi musieli pchać mój samochód - wspomina pińczowianin.

Co kraj to obyczaj
- Każdy kraj, który odwiedziłem jest inny. Na Ukrainie byłem zaraz po wydarzeniach na Majdanie - więc trochę się bałem, w Wenecji byłem w miejscu, gdzie produkuje się sławne szkło weneckie i w dzielnicy kolorowych domów, w Estonii jechałem drogą pośrodku morza i spędziłem noc na najwyższym klifie, a powitania na zlocie w Rumunii nie zapomnę nigdy. Jak już tam dotarliśmy organizatorzy nie mogli się nadziwić, że z tak daleka udało nam się dojechać, więc nie płaciliśmy opłaty zlotowej. Później mieliśmy poczęstunek. Usadzili nas przy stołach, jak na weselu i podali rosół i drugie danie, a zamówiona kapela zagrała i zaśpiewała po polsku „Sto lat”. Do obiadu podali nam palinkę, bardzo mocny bimber, a na koniec zrobili nam ognisko - takie, że nie dało się upiec kiełbasek. Drzewa było tyle, że myślałem, że to drewniany wigwam - wspomina ze śmiechem Chany.

Jest jeszcze kilka miejsc...
które Michał Chanas chciałby odwiedzić.
- Które najbardziej? - pytam.
- Chciałbym kiedyś zobaczyć wiadukt w Millau, we Francji - a właściwie nim pojechać. To najwyższy wiadukt na świecie. Osadzony jest na takich wielkich słupach, które są wyższe niż wieża Eiffla. Oprócz tego jeszcze dwa są takie miejsca - Moskwa i Maroco.

Pusto i upiornie
Podróże Michała Chanasa mają jeszcze jeden cel - zwiedzanie opuszczonych miejsc: domów, zamków, fabryk, szkół a nawet Czarnobyla.
Ta fascynacja zaczęła się w Gadńsku od telefonu. Był rok 2010, Chany wybrał się trabantem do Niemiec, po drodze chcąc zwiedzić Hel.Spędził noc w aucie na stacji benzynowej w Gdańsku, kolejnego dnia postanowił zadzwonić. - Na naszym trabanciarskim forum bardzo często wypowiadał się Jędrek - posiadacz trabanta, którym jeździł na zloty na południe Polski. Dlatego kojarzyłem, że on gdzieś w tych rejonach mieszka - a dokładnie w Gdyni. Chciałem go poznać, więc postanowiłem zadzwonić. Nie wiedziałem, jak zagadać do człowieka, którego w życiu nie widziałem, ani nie rozmawiałem. Przecież piwa nie mogłem zaproponować, bo pojechałem w trasę trabantem, a nie miałem żadnego noclegu. Więc kiedy odebrał wypaliłem: „Cześć, może umówimy się na colę?”. Tak zaczęła nasza znajomość i jednocześnie zwiedzanie opuszczonych miejsc. Do tej pory towarzyszymy sobie w wielu podróżach, spędzamy razem sylwestra, a gdy dłużej się nie słyszymy, rozmowę przez telefon rozpoczynamy właśnie pytaniem o colę - wspomina Michał Chanas.

To właśnie Jędrek powiedział Chanemu, żeby odwiedził Borne Sulinowo, miasto, które niegdyś było garnizonem Armii Czerwonej, pełne opuszczonych miejsc. Pińczowianin tam pojechał i od tamtej pory planując trasę stara się odwiedzać miejsca zapomniane.
Rusek i Polak dwa bratanki

- Będą w Estonii razem ze znajomymi chciałem obejrzeć pewne opuszczone więzienie. Nie można było wchodzić do środka, ale ciekawość była większa. Stracha mieliśmy jak już zakończyliśmy zwiedzanie, kiedy podjechał do nas ładanivą i jakiś Rosjanin zacząć do nas krzyczeć. Trochę rozumiałem, trochę nie. To był jakby ochroniarz. I powiedziałem do mojego znajomego coś w stylu: „Kurwa, co my tu robimy, on mówi chyba, że to teren prywatny”. Jak ten Rusek to usłyszał, uśmiechnął się, powiedział: „aaaa. Polaki, Polaki”, machnął ręką. I podjechał do innej grupy turystów, którzy chcieli tam wejść, ale im już się nie udało - wspomina Chany.

To jest po to, żeby czuć
- Opuszczone miejsca mają niepowtarzalny klimat i swoją duszę. To jest coś, co mnie fascynuje. Tak samo nie potrafię opisać, dlaczego jeżdżę trabantem. On też coś takiego w sobie ma. W nim zapominam o wszystkich złych rzeczach - mówi.
- To ja też nie będę potrafiła tego opisać w artykule - odpowiadam.
- Nie opisuj. To coś jest po to, żeby to czuć, a nie pisać o tym - mówi Michał Chanas i już planuje w głowie kolejną podróż.

Michał Chanas
Pińczowianin, ma 33 lata. Człowiek, który sam sobie jest statkiem, sterem i żaglem. Mężczyzna, którego pasją są trabanty i podróże. Posiadacz „trampka”, którym zwiedził pół Europy. Michał Chanas wraz ze swoimi przyjaciółmi organizuje trasy po różnych krajach. Najdłuższa, w którą się wybrał liczyła ponad 4 tysiące kilometrów. Zwiedził między innymi: Węgry, Czechy, Włochy (w tym Wenecję), Estonię, Rumunię, Ukrainę, Niemcy. Uczestniczy w zlotach trabantów. Pomagał przy organizacji tego typu wydarzeń w 2016 roku w Pińczowie. Trabantem jeździ także po odległych zakątkach Polski. Pasją pana Michała jest odszukiwanie, zwiedzanie i fotografowanie miejsc opuszczonych i zapomnianych. To autor wyjątkowych ujęć (na przykład z Czarnobyla), które można oglądać w wersji elektronicznej na jego facebookowej stronie Explor.Czan.

Agata Chrobot

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.