Dzieje oraz legenda Ślepego Maksa

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Miasta Łodzi
Anna Gronczewska

Dzieje oraz legenda Ślepego Maksa

Anna Gronczewska

Z Remigiuszem Piotrowskim, łódzkim pisarzem, rozmawiamy o Łodzi pierwszej połowy XX wieku.

Jest Pan autorem książki „Absurdy i kurioza przedwojennej Polski”. Skąd pomysł na taką książkę?
Pragnąłem sprawić uciechę tym wszystkim, którzy smakują w purnonsensie i niedorzecznościach życia codziennego. Ponadto temat książki wydał mi się doskonałym pretekstem, aby odsłonić choćby drobną tylko część prawdy o dwudziestoleciu. To takie lusterko zza węgła, w którym, mam nadzieję, czytelnik ujrzy skrawki życia codziennego lat 20. i 30. Ponury okres PRL nie jest bynajmniej monopolistą w dziedzinie szeroko rozumianego absurdu. Ten w wydaniu przedwojennym smakuje wyborniej. Zapewne dlatego, że nie bywa zazwyczaj tak dojmująco gorzki.

Te dziwne rzeczy były wymysłem dziennikarzy czy też wydarzyły się naprawdę?
Ówczesna prasa goniła za sensacją w nie mniejszym stopniu, niż czyni to dzisiaj tabloid. Starałem się zatem, tam gdzie było to możliwe, konfrontować doniesienia prasowe z bardziej wiarygodnymi źródłami. Panowie reporterzy lubili sobie podkoloryzować tu i ówdzie jakiś mniej znaczący detal, niemniej nie mam wątpliwości, że większość opisanych przypadków wydarzyła się naprawdę.

A jak sytuacja wyglądała w Łodzi?
Antoni Słonimski powiedział kiedyś o Warszawie, że jest „typowym miastem bez konsekwencji”, a ja dodam, że takim była także nasza Łódź. Pomimo licznych niedomagań, byli tu i tacy, którzy snuli ambitne plany budowy metra czy podziemnych szos. Nasze miasto nie cieszyło się w tamtym okresie zbyt dużą sympatią, mawiano nawet w Łodzi, że „mieszkańcy wszystkich miast są równi, mieszkańcy Warszawy najrówniejsi, a mieszkańcy Łodzi najmniej równi”.

Może Pan podać historie, które Pana zadziwiły?
To, co zadziwia najbardziej, gdy przyjrzeć się osobliwym zjawiskom dwudziestolecia, to ich pewnego rodzaju aktualność, oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji. Zadziwia mnie zatem najbardziej to, że zmieniło się w gruncie rzeczy niewiele. Forma inna, treść podobna. Póki śmieszy, nawet jeśli jest to śmiech przez łzy, można przeboleć.

Jest Pan autorem wielu książek sięgających przedwojennych czasów. Ówczesny świat bardzo się różnił od tego nam współczesnego?
Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na to pytanie w taki sposób, aby nie ocierała się ona o banał. Fenomen Drugiej Rzeczypospolitej nie zamyka się wyłącznie w naszych wyobrażeniach na tę epokę. A przedwojnie to nie tylko sympatyczne bezeceństwa Wieniawy-Długoszowskiego, pijany w sztok poeta w „Małej Ziemiańskiej”, rauty, bale i wygłupy skamandrytów. Decydując się na porównania, należałoby o tym pamiętać.

Napisał Pan książkę o Ślepym Maksie, legendzie przedwojennej Łodzi. Rzeczywiście był takim Janosikiem dla łódzkiej biedoty?
Prawdziwe dzieje Ślepego Maksa i krążąca od lat legenda to prawdopodobnie dwie różne opowieści. Każda jest godna uwagi, bo i każda zarówno o Bornsztajnie, jak i Łodzi, w tym tej współczesnej, mówi swoją ważną prawdę. A co do „Robin Hooda” czy „Janosika” - pamiętajmy, że Ślepy Maks docenił atut w postaci odpowiednio wykreowanego wizerunku.

W jego historii więcej jest legendy czy prawdy?
Nie wiem, ponieważ nie zdołałem całkowicie oddzielić jednej od drugiej. Do mniej więcej roku 1921 jesteśmy skazani na Balladę Arnolda Mostowicza, która choć interesująca, jest przede wszystkim literacką fikcją. O tym, co działo się z tym człowiekiem po procesie w 1935 roku też wiemy stosunkowo niewiele, a że takiego blagiera jak Bornsztajn w Łodzi chyba nie było nigdy, potknąć się tu nietrudno. To, co najpewniejsze w historii Maksa wydarzyło się między 1929 a 1936 rokiem.

Jaka była Łódź lat dwudziestych, trzydziestych minionego wieku?
Zdaniem ówczesnych łodzian - niedoceniana, niedofinansowana, a w dodatku nie lubiana przez władze centralne. Odgrywała, trochę na własne życzenie, a trochę z przymusu, rolę nielubianego krewnego, od którego, gdy złożyć mu kurtuazyjną wizytę, chce się jak najszybciej uciec. Przyznał to pod koniec lat dwudziestych pewien reporter z Krakowa. Co ciekawe żurnalista ten, gdy poświęcił miastu nieco więcej czasu, zdołał zauroczyć się jego krzepkością, energią, nieoczywistym urokiem.

Chciałby Pan żyć w tamtej Łodzi?
Czytelnicy zapytali mnie podczas jednego ze spotkań, czy napiszę kiedyś książkę opowiadającą o czasach nam współczesnych. Odpowiedziałem, że nie, bo dawno straciłem zainteresowanie współczesnością. I tutaj wina zapewne leży wyłącznie we mnie, przecież tamta Łódź nie była lepszą od dzisiejszej, tak jak tamten świat nie był lepszy od naszego. Cóż jednak mogę poradzić na to, że „tamto” wciąż mnie czymś do siebie przyciąga, a „to tutaj” zawodzi i rozczarowuje. A jeśli ktoś zarzuci mi, że sam wpadłem w pułapkę powierzchownych wyobrażeń na temat dwudziestolecia, zapewne nie zdołam się wytłumaczyć.

Anna Gronczewska

Jestem łodzianką więc Kocham Łódź. Piszę o historii mojego miasta, historii regionu, sprawach społecznych, związanych z religią i Kościołem. Lubię wyjeżdżać w teren i rozmawiać z ludźmi. Interesuje się szeroko pojmowanym show biznesem, wywiady z gwiazdami, teksty o nich.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.